niedziela, 13 marca 2016

Od Autora do Autora, czyli ze względu na rocznicę tekst o Gryfie

Ten tekst w większej swej części powstał tuż po napisaniu Gryfa, to znaczy pierwszej redakcji na komputer. Nosiło mnie wtedy, więc musiałem jakoś spożytkować energię. Później tylko kilka dopisków.
Nazwy i nazwiska oczywiście zostają skrócone do inicjału. Nie ma powodu, by było wiadome o kogo chodzi.




Od Autora
Do Autora
Nikt inny nie powinien tego czytać, bo nie znajdzie tu naprawdę nic dla siebie interesującego. Z całym szacunkiem, ale radzę uwierzyć.

Notka o tym w jaki sposób powstało Serce Gryfa.

Na początku o pierwotnym pomyśle, czyli o książce, która powstała lat temu, bez mała dwadzieścia. I jak wszystko to, co powstało w tamtym czasie, było dziełem pretensjonalnym, bufońskim i nudnym. Jak tak można pisać, nie wiem. Ale wiem, że można, skoro tamten tekst istnieje i na jego podstawie powstał obecny.
Jakie ma przełożenie, jeśli chodzi o ten właśnie wpisany na komputer? Objętościowo, nie wiem. Chyba był szczuplejszy. Pod względem ilości stron na pewno. Ma za to pięć razy więcej opisów, szczególnie statycznych i dziesięć razy mniej fragmentów interesujących. Pisany był w czasie, gdy potrafiłem przez ćwierć strony przedstawiać z wielkim zapałem jak łapa wilka odrywa się od ziemi, przez następne ćwierć jak jest unoszona, później wisi, jako zapowiedź nieszczęścia, jest tym nieszczęściem, wreszcie zaczyna opadać. Nie chwaląc się, ale mogłem tak przez półtorej strony, a gdybym zechciał, a często wtedy chciałem, to bez trudu i przez dwie.
Nieźle, co?
Jakim cudem Jurek tamtego Gryfa doczytał do połowy (chociaż akurat ta łapa była w Przeznaczeniu, nie w Gryfie, lecz zasada łapy odnosi się również niestety do ówczesnego Gryfa), pojęcia nie mam. Biedak. Zniechęcił się wtedy całkowicie do mego pisania. Zresztą bardzo dobrze odkrył o czym Gryf ma być, że to taka opowiastka, w której główny bohater dojrzewa i takie tam. Słowem nie wierząc, uwierzy i zmieni się na lepsze. To był wtedy bardzo zły tekst, a wynikało to z jednej prostej przyczyny, mianowicie tej, że akcja nie wciągała, bo historyjka nie była dramatyczna, a opowiadane historyjki o ludziach zawsze muszą być dramatyczne. Inaczej mamy definicje lub psychoanalizę.
Pewnie nikt się nie zdziwi, gdy tu i teraz oświadczę, że tak jedno jak drugie, budzi moje najszczersze obrzydzenie. Bo uważam, że jedne przez skrótowość, drugie przez takie rozmyte bla, bla, oddala się od prawdy.
Moralizatorstwo i błazenada. Pewnie to zawsze chodzi ze sobą w parze. I jakoś tak nie wiadomo jak, ale jedno zamienia się w drugie. Bardzo komiczny efekt i zwykle bawi mnie niezmiernie. Co nie znaczy, że sam chciałbym tak bawić. Bo to durne, robić coś tak durnego.
Ze swej strony, Adam mówi mi, jak to widzi mnie w tym, co piszę. Straszne, to naprawdę straszne. Wynika z tego, że jestem nieprzeciętnym nudziarzem! Ponadto moralizatorem. A ponieważ nad tym nie panuję, zatem głupkiem! Dobrze posłuchać przyjaciół. W tamtym Gryfie, dawało się jednakże zobaczyć mnie. To prawda. Szczególnie w części pierwszej. O tym, jaka część pierwsza później. Słowem pierwsza wersja ze wszech miar była okropna i nie do czytania.
Podobnie jak wszystko wtedy powstające.
Jakim cudem tamto moje pisanie taki N uznał za obiecujące, nie wiem. Mam karteczkę jaką smyrgnął ręcznie, oceniał Przeznaczenie dla V, notabene, chyba wtedy to był Wzór Przeznaczenia. Miałem zacięcie do takich patetycznych nazw. Zarzucał mi zbytnią łatwość pisania, ale ogólnie coś tam widział. Jakim cudem? To okrzyk, ja krzyczę: jakim cudem! Do dziś nie widzę nic, a do pięt mu nie dorastam. L chyba przestał, bo po tym jak dostał Przeznaczenie w wersji ulepszonej, liczącej 482 strony i z tymi łapami, co machnięcie trwa przez całe półtorej, to powiedział: nie tego się spodziewałem. Albo podobnie. W każdym razie o to mu szło.

Dzisiaj jest 17 marzec, najlepszy dla mnie czas. Właśnie skończyłem wpisywanie tekstu, przede mną poprawki, ale to już mniejsza robota. Najgorsze za mną. Rok 2013. Siedzę w durnej pracy, jest wieczór i wspominam.

Ten pierwszy Gryf dzielił się na trzy części. Klasyka. Czyli nauka, zbieranie doświadczeń, podsumowanie. Od stagnacji do ruchu, od złego do dobrego. Rozwój. Proste jak budowa cepa.
Wtedy Gryppin uczył się w jakiejś tam akademii kreczowników. Miało być śmiesznie jak użera się z nauczycielami, których czasem nazywa mistrzami (Bóg jeden wie czemu), podrywa dziewczyny, pije, używa. Nie pierdzi chyba tylko dlatego, że o takich rzeczach, w życiu bym wtedy nie napisał. Byłem jak nadmiernie napompowany balon tuż przed tym jak wybuchnie.
Bum! Zawsze w takich przypadkach należy upuścić nieco pary.

Ale dość dygresji. Do rzeczy.

Tekst był zły. Po prostu zły. Jakim cudem ktokolwiek zdołał przez to bagno przebrnąć, nie wiem, ale podziwiam. Ja bym nie dał rady. A na pewno nie dziś.
Ale miał potencjał.
Wierzyłem w to. Może niesłusznie, bo może ten potencjał, to tylko takie moje wyobrażenie i ponownie z wielkim powodzeniem stworzyłem niemiłosiernego gniota. Ale w moim wyobrażeniu było tam coś, tylko należało to wydobyć, a później długo obmywać ze szlamu, bo trzeba to określić tak: leżał w gównie.

Nową wersję zacząłem około kwietnia rok temu. Właściwie powinienem wcześniej. Od razu po Przeznaczeniu, ale ponad miesiąc się byczyłem. Gdy już zacząłem, widziałem to tak, że Gryf powstaje w trzy miesiące. Bogowie moi! To nie to, że jestem niepoprawnym optymistą, o nie! To takie chciejstwo. Chciałaby dusza do raju, ale same chęci to za mało. Za chęci do raju się nie trafia, już prędzej gdzie indziej.

No i zacząłem pisać. Na karteczkach. Karteczka to taki wynalazek formatu A4, który jest składany na pół, w ten sposób wychodzą z niego cztery strony formatu A5, każda z nich zostaje zapisana. Na początku sygnaturka, bym ze szczętem się nie pogubił, a później linijka do linijki.

Na początek rozdział szósty.
Dlaczego nie pierwszy? Kilka powodów. Najpierw to taki, że sam chciałem dowiedzieć się czegoś o swoim bohaterze. To znaczy, żaden on mój, ale ja go przedstawiam. Obawiałem się, że wiem za mało. Oczywiście coś tam sobie ułożyłem, porobiłem jakieś notatki, więcej wychodziłem. Po parku, po domu. W drodze do rodziców. Typowe, zawsze tak mam, a później, skoro nie robię dokładnych notatek, połowę zapominam. Mniej więcej znałem historię, ale nienadzwyczajnie. Ponadto mam taką przypadłość, że strasznie nudzę na początku. W podobny sposób opowiadam dowcipy. Długo opisuję, możliwie z wykorzystaniem przeróżnych środków stylistycznych stan wyjściowy, buduję napięcie, albo mi się wy-daje, że buduję, później krótka pointa. Ma to swoje dobre strony. I złe. Złe takie, że na początku przynudzam, a jak już ktoś się na początku wynudzi, to do ciekawego końca nie do-brnie. Bo pod koniec zbieram wątki i pędzę. Postanowiłem to zmienić (Aha, z tym cieka-wym końcem, to w poprzedniej wersji Gryfa nie do końca tak. Tyle tam nawaliłem patetycznych dumek, mądrości życiowych, filozoficznych odkryć niby bohaterów, ale przede wszystkim moich, że tylko skończony snob, który czyta ze snobizmu tak, jak mu „ałtorytety” pod-powiedzą, uznałby coś takiego za interesujące. Bądźmy szczerzy. Nie było! Ale, jak wcześniej wspomniałem, miało potencjał). Ponadto sam nie chciałem się zanudzić, na dodatek rozdział szósty to mniej więcej połowa historii, co więcej po rozdziale szóstym Przeznaczenia, który był trudny, pożądałem jakiegoś szóstego, który byłby łatwy. Zatem cierpliwie, przez mniej więcej dwadzieścia dni go napisałem. Liczył 15 karteczek. Później okazało się, że karteczka, karteczce nierówna. Z jakiegoś sobie znanego powodu, który ma wiele wspólnego z moim wrodzonym skąpstwem, bądź nabytym, już długo żyję, pisałem maczkiem. Zwracam się teraz do siebie: wiesz, durniu, jak to trudno później przepisać?! Stałe gubi się miejsce, nie mówiąc o wątku. Katorga! Ale jestem dobry w utrudnianiu rzeczy prostych.
Cóż, powstał szósty, pomyślałem sobie, a teraz? Niech będzie jedenasty. No to go machnąłem. Podobnie czasowo, mniej więcej dwadzieścia dni. Plus minus jak poprzednio. Niewielki plus, niewielki minus. Znowu drobnicą. A dalej? Czemu nie ósmy? No to napisałem ósmy, też drobiazgiem, po czym albo coś mnie tchnęło, albo Bóg się zmiłował i rękę mi rozluźnił. Trochę pary uszło i postanowiłem, że na karteczkach oszczędzać nie będę (chociaż w domu mam jeszcze ze cztery ryzy – sprostowanie, po sprawdzeniu okazało, się, że trzy, a wiem, bo drukować będę jutro, a już wydrukowałem wersje robocze. Tak pi razy drzwi od pięciu lat. Kiedy ja je wykorzystam?). Koniec ósmego już nie powstawał maczkiem. Tknęło mnie wtedy, po prostu mnie tknęło i pisząc dwunasty stawiałem zdecydowanie większe znaczki, co później znacznie ułatwiło mi życie i uczyniło mniej wulgarnym, bo w trakcie przepisywania już nie musiałem kląć jak szewc. Choć soczystych słów padało i tak niemało.
Co dalej? Nie przechodziłem do początku, dobrze mi było w dalszych partiach, to napisałem siódmy. Ale siódmy wiele mówił o wcześniejszym Gryppinie. Wreszcie poświęciłem więcej uwagi początkowi opowieści. No i chęć we mnie wzrosła, by się z nim zmierzyć. Postanowiłem, że zmierzę się w taki sposób, iż najpierw napiszę z początkowej części rozdział czwarty. Gryf wcześniejszy został skonstruowany w taki sposób, że Gryppin jeszcze w rozdziale piątym przebywał w Exertun, popijając w gronie kamratów i Leyn. Uznałem, że tak być nie może. Niech popija w czwartym. W czwartym ma odjechać. Odjeżdża, zamykam część pierwszą. Ale gdy zacząłem pisać czwarty, zrozumiałem, że to będzie rozdział trzeci. Doszło mi kilka wydarzeń i ciekawych postaci. Jeszcze sygnatura pierwszej karteczki ma widoczny znak rozdziału czwartego. Jeśli przyjrzeć się dokładniej, to na kilku kolejnych również. No i go napisałem dość szybko, stawiając przy tym większe znaczki. Oczywiście jeszcze nie bardzo szybko, ale z wyraźnie zwiększonym tempem. Rozkręcałem się, jak to mógłby powiedzieć rowerzysta, gdy pędzi z góry na łeb na szyję, mając nadzieję, że hamulce sprawne, a zakręt, jeśli się zdarzy, to łagodny. Gdy powstał trzeci, to wiedziałem, co ma być w czwartym, dlatego machnąłem czwarty.
I tu nie wiem, który był następny. Wydaje mi się, że pierwszy. Wiedziałem sporo o Gryppinie i mogłem to ciągnąć, a jeszcze nie zachwyciłem się Zuranką, po której tempo pisania to już nie był dziki pęd, ale prędkość nadświetlna. Więc chyba był pierwszy. Nareszcie zacząłem skracać. Te wszystkie kiedyś urocze dygresyjki, te rozmyślania, te skrzywienia ust. Szast, prast, nie ma. Raj! A później? Później dziewiąty. W dni siedem! A tam Zuranka spotykająca Gryppina i prowokująca go tak, że śmiałem się sam do siebie jak głupi, to pisząc. Może tylko ja się z tego śmieję, bo dla innych to nuda, rozpacz i ból zębów.
Po dziewiątym zostało już naprawdę niewiele do końca. Walnąłem w kolejności: piąty, drugi i dziesiąty. W ogromnym tempie, pisząc rozdziały odpowiednio, pięć, cztery i sześć dni. I to w tej swojej durnej pracy. Ale bawiłem się setnie. Tak myślę, że dziewiąty musiał być tuż przed tymi, bo inaczej nie umiem sobie wytłumaczyć wzmożonego pędu powstawania ostatnich.

Skończyłem na początku grudnia, będąc odrywanym przez Annę, która jako moja wierna menedżerka nakłania mnie do zaistnienia w świecie literackim. Pomysłem na takie zaistnienie ma być pisanie opowiadań i wygrywanie konkursów. Nie mam do tego serca, głowy i ręki. Wydusiłem z siebie wtedy pisowskiego mikołaja. Opowiadanie nie najgorsze, ale zbyt oczywiste. Anna odchodziła od zmysłów, to machnąłem tych mackowców, czy jak oni się tam zwali. Nie przepadam za tym. Nic z tego, rzecz jasna, nie wyszło. Może nie mam talentu. Przez tyle lat niewiele jednakże osiągnąłem, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. A może pewne rzeczy nie cierpią pochopności, zaś wygrywanie konkursów na opowiadania, to nie łapanie pcheł. Lecz w zasadzie, ani to mnie ziębi, ani grzeje. Wzruszam ramionami.

I Gryf w nowej odsłonie powstał. Należało jeszcze te wszystkie karteczki przepisać. A ile ich było? RI – 10, RII – 12, RIII – 10, RIV – 9, RV – 12, RVI – 15, RVII – 12, RVIII – 15, RIX – 11, RX – 14, RXI – 14, RXII – 20.

Nie wspomniałem o mapach. Powstały mapy, a jakże. Miałem szczątkowe, ale zauważyłem, że bardzo się gubię w kierunkach świata, nie mówiąc o Exertun, Runie i wiosce Zuranki. Zrobiłem je. Kiedy? Nie jestem pewien. Przypuszczam, że do powstania ósmego rozdziału, map za wiele nie było, ale później mnie Pan Bóg oświecił, dał porządnego kopa w rzyć, przez co od razu nabrałem rozumu i trochę oleju napłynęło mi do jednakże dość pustego łba. Mapy powstawały, a ja dzięki temu przestałem się gubić w terenie. Mapy czasem się przydają, nawet jeśli wędruje się po nich tylko palcem.

Runa i Exertun. A także inne podobne przypadki.
Taki sposób pisania, czyli skakanie z rozdziału na rozdział, gdy nie ma się wszystkiego przy-gotowanego co do punktu, owocuje takimi oto smaczkami, że pierwszy raz stolicą Autumo była Runa, a drugi raz Exertun. Ale nie ma tego złego, co by na dobre, więc Runa stała się siedzibą króla, Exertun miastem kupieckim. Sprytne co?
Albo dzianie się w rozdziale szóstym. Miasto Trinet miało leżeć w Autumo. Teraz jest w Raines. Jedno i drugie na dalekiej północy, zaś na końcu Gryppin wraz z Zuranką podążają do Ris na południu. Co z tego? Otóż to, że pojawi się kłopot z Hobarthem Logardansem w przyszłości. Bohater osławionej zemsty ma zostać zraniony przez sługę Trinet i dotrzeć w pobliże domu Gryppina. To pół świata i z pół roku drogi. Będę miał ból głowy. Pewnie pozbędę się go w ten sposób, że rana najpierw się zasklepi, a później zacznie się jątrzyć. Hobarth nie będzie o nią przesadnie dbał. Nie ma zapału, bo po przelaniu morza krwi i wykończeniu ukochanych, żyć to za bardzo mu się nie chce.
Dodatki późniejsze? A jakże, było kilka, spisanych na karteluszkach, naprawdę drobiazgi, zajmujące w całości może stronę, co najwyżej półtorej. Dopinają, dopowiadają. Tworzą mój ukochany wewnętrzny dialog tekstu samego ze sobą. Też gadam do siebie i sobie odpowiadam.

Mordobicie
Starałem się, żeby nie było tego za wiele. Owszem ktoś kogoś po gębie strzeli, ale do pierwszego poważnego starcia, czyli znaczącego przelewu krwi dochodzi podczas polowania na misia w rozdziale piątym. Ludzie z ręki Gryppina giną w siódmym, gdzie on musi się przy tym sporo nabiegać. Gryf raczej nie jest szczególni krwawy. Na szczęście.

Co lubię w Gryfie? Kiedyś nie cierpiałem początku, a dziś mi się podoba. Uwielbiam także gadanie Zuranki z jej ukochanym Darinem, szczególnie przed tym, nim zostaje ukochanym Darinem. Smaczne są dla mnie gadki przy piwku, winku, gości z kąta albo z pagórka. Lubię to. Czy to smaczne dla wszystkich? Bóg wie.

A teraz podział.
Obecny Gryf dzieli się na trzy części, podobnie jak poprzedni.
Bardziej oczywisty podział jest następujący: część pierwsza – cztery początkowe rozdziały, część druga – od piątego do ósmego włącznie, trzecia – od dziewiątego po dwunasty. Odpowiada to pierwotnemu założeniu. Nauka, zbieranie doświadczeń, podsumowanie.
Ale jest także inny podział. Ze względu na czas dziania się. I wtedy: część pierwsza to rozdziały pierwszy i drugi, później prawie rok odstępu, część druga to rozdziały od trzeciego do szóstego włącznie, gdy akcja postępuje ciurkiem, kilkuletnia przerwa i część ostatnia od siódmego do końca. Od razu da się zauważyć, że przy takim podziale każda kolejna część objętościowo rośnie niemalże dwukrotnie. Ale, że tak można patrzeć na Gryfa, zrozumiałem dopiero w trakcie jego pisania. Bynajmniej nie było to założeniem.
Można także w takiej części trzeciej wyodrębnić kolejne. A zatem: rozdziały siedem i osiem, gdzie Gryppin jest łajdakiem, dziewiąty i dziesiąty, gdy coś się stało z jego sercem i zaczyna swoją „dłubaninkę” i rozdział jedenasty i dwunasty, gdy wreszcie staje się tym, kim powinien być od początku.
Dobrze, że Gryf nie ma czwartej części, bo wtedy liczyłaby ona z sześćset stron. Nie jest to do końca prawda, bo przecież jest dalsza część, nazywa się: Woda, Ziemia, Góry i liczy stron ponad tysiąc.

Można w jeszcze inny sposób patrzeć na podział.
Samo pisanie go narzuciło. Zatem odbywałoby się to w następujący sposób:
Rozdziały dłuższe, po nich krótsze. Bo szósty jest drugim co do długości, jedenasty, trzecim, ósmy bodajże czwartym, dwunasty pierwszym. Czy coś dodatkowego z tego wynika?
Są to rozdziały akcji. Z jakiegoś powodu najpierw napisałem właśnie te. Uważałem zapewne, że będzie tak łatwiej. Przy okazji skrobałem je małymi literkami. Bo akcja? Nie, prawda jest taka, że w ten sposób nie da się patrzeć na te rozdziały początkowe. Nie pisałem ich maczkiem dlatego, że były to rozdziały akcji. Dobrze byłoby znaleźć takie powiązanie, ale go tak naprawdę nie ma. Jedyny powód, to ułatwienie sobie później życia. Zrozumiałem, że łatwiej mi stawiać większe literki, a później będę mniej klął w trakcie przepisywania. Co się sprawdziło.
Ale oczywiście, gdyby znalazło się inne wytłumaczenie, czyli maczek powiązany z rozdziałami akcji, to by było jakoś znaczące.
Choć nie wiem co znaczące.

Widzę, że za wiele piszę o tym, o czym nie powinienem. Jeszcze chwila a zacznę przedstawiać w jaki sposób rozumieć Gryfa, a nie ma nic bardziej żałosnego dla autora. Zatem nie będę, bo robić tego nie trzeba, a przede wszystkim nie należy. Cóż, nadmienię może tylko jedno, że bardzo lubię szczegóły, zasadę kontrastu, cierpki humor i dialog wewnętrzny (tekstu samego ze sobą). Dlatego, gdy w takim rozdziale dziesiątym, bodajże Szczęsny Rudy albo inny kmiotek, mówi o kłamcach, to absolutnie odnosi się to do zasad kreczowskich, o których jest księga Gryppina. Dlatego ma być to dla niego taki wstrząs. Ktoś obraca przeciw niemu jego własną broń. A klamra z Leyn siedzącą w oknie na początku i na końcu I części, czyli rozdziałów 1 – 4 absolutnie została zamierzona. Oczywiście jest tego o wiele więcej, nie byłbym sobą, gdybym nie bawił się w takie rzeczy.

Właśnie, zabawa. Mnie Gryf bawi, ale mogę mieć zły smak i mylić się twierdząc, że on zabawny. Nie jestem zbyt rozgarnięty, ale mam następującą wątpliwość, którą najłatwiej opisać tak: to może być gniot. To, że sam czytam Serce Gryfa z zainteresowaniem, nic nie znaczy. To, że jak biorę do ręki typowe dzieła fantasy i kręcę głową, że tak się nie pisze, bo odkryłem kamień filozoficzny, wcale nie musi dowodzić, że mam nadzwyczajny smak, może dowodzić czegoś zupełnie innego, tego mianowicie, że jestem pyszny. Właściwie to żadne dla mnie odkrycie. Wiem, że pozjadałem wszystkie rozumy.
W każdym razie Bóg nad durniem czuwa. Dlatego, gdy wczoraj wpisywałem tekst, coś mnie tknęło (brat przyszedł i naprzeszkadzał mi, bo pić chciał. To nalałem mu nalewki i popiliśmy zdrowo. On poszedł, a ja dopisania, a co! A tu literki zaczęły mi latać przed oczyma i z pisania nici, dlatego skończyłem dzisiaj). Na czym polegało tknięcie? Ano na tym, że postanowiłem to, co miałem w rozdziale dwunastym, przenieść na dyskietkę. I proszę, dziś rankiem ja do swojej dłubaninki, a stary komputer mnie zawodzi. Nie wczytuje biosu. Burczy, gadzina, ale poza tym żadnego obrazka, ni jednej literki. Gdybym nie przeniósł na dyskietkę swojej pracy, zmarnowałbym kilka godzin wysiłku. Owszem, zrobiłbym to na nowo, ale kląłbym podwaliny ziemi i wszechświatowi życzył, by go diabli wzięli.

Tak czy siak, skończyłem.

Oczywiście jeszcze przede mną spora praca, poprawienie tekstu. Poprawię, to pójdzie żwawo. Co jeszcze dodać? Ano to, że dzisiaj siedemnastego marca. Z jakiegoś powodu, wszystko co dla mnie ważne dzieje się między dwudziestym lutego, a osiemnastym marca. I nie wierz tu w jakieś losy i przeznaczenia. Gdy Gryfa zacząłem przepisywać, trzy tygodnie temu we czwartek, sprawdźmy, który to był – sprawdzamy 21, dzień wcześniej skończyłem mordęgę z Przeznaczeniem. Z marszu zabrałem się za Gryfa. Przeszkadzano mi w tym zajęciu, najbardziej siostra przez którą straciłem dwa dni i brat, z tym dniem wczorajszym, ale robota za mną.

Jak wyszło? Nie wiem jeszcze. Może sam nie będę wiedział nigdy. Jestem mało obiektywny.
Jak miało wyjść? Lekko. Gryf w przeciwieństwie do Przeznaczenia miał być prosty i oczywisty. Nie jest taki do końca, to moja główna przywara. Zawsze chcę więcej. Niby fantasy, ale chcę, żeby to było więcej. Kombinuję zatem jak koń pod górę i dodaję znaczeń. Nic, tak już jest. Wspomnę o tym Gryppinowi, gdy go spotkam, niech przedstawi tę sprawę Pontrykowi. Ciekaw jestem opinii kogoś rozumnego.

I po robocie, aż dziw, że dobiegła do końca.
Prawie do końca.
Ale reszta to jak zjeść kremówkę i eklerka. Nic prostszego. Dwa ruchy gębą, uśmiech od ucha do ucha. Słodycz i mlaskanie.
Albo zrobić żurek. Z zamkniętymi oczyma mogę.
Co prawda inni narzekają, że za gęsty.
Tak jak Gryf?

Kilka uwag przed wydrukiem.
Nie wprowadziłem tak naprawdę wielu poprawek. Nieco zaimków, opisy osób biorących udział w dialogu. Kilka uzupełnień. Nielicznych. Wydaje mi się, że czyta się to dobrze, chociaż Mariusz, który zobaczył jedno zdanie, zaczął wydziwiać. Obiecuje czytać z długopisem w ręce. Byłbym bardzo rad (ale wątpię, by jednak tak czytał. Kiedyś już miał takie bojowe zamiary, ale nic mu nie wyszło. W sumie szkoda).
I to w zasadzie wszystko. Jutro koniec wpisywania poprawek i druk. Dzisiaj dziewiątego kwietnia. Czasu zeszło więcej niż powinno, ale przez to, że najpierw poprawiałem Przeznaczenie. A z Przeznaczeniem zawsze tak. Nie ma łatwo.

Gęstość tekstu. Po przepisaniu, przy typowym formacie, okazało się, że Gryf ma najmniejszą liczbę znaków przypadającą na stronę. Po korektach, nieco to się zmieniło, ale wciąż ta ilość znaków wyraźnie mniejsza. Ciekaw jestem, w których rozdziałach jest większa? Na moje wyczucie, choć mogę się mylić, bo tego nie sprawdzałem, w rozdziałach akcji. Tam więcej opisów, a mniej dialogów. Na dodatek są to rozdziały pisane jako pierwsze. Kolejny ciekawy przyczynek, ale rozwijać go nie zamierzam, bo nie ma po co.

Po Mariuszowym czytaniu – gdy pojechał do Holandii i tam przeleciał tekst, trzeba przyznać, że szybko.
Zmiany. Mariuszowi nie spodobało się, że Anatarius na walkę z gryfem idzie sam. Ponadto, że ludzi trzeba przygotować do starcia.
Z tym drugim od razu przyznałem mu rację. Kilka zdań i po sprawie. Z tym pierwszym gorzej.
Anatarius musi iść sam. Bez dwóch zdań. I dla mnie wyjaśnienie tej kwestii było wystarczające. Ale nie dla czytelnika. A po to czytelnik, by mi co nieco podpowiedział. Skoro zatem podpowiedział, odniosłem się do tego.
Czemu nie! – powiedziałem sobie. W taki sposób zostały dodane dwa fragmenty w 11 rozdziale. Pierwszy przed wyjściem Anatariusa: tatuaże na ciele, magia i to, że nie znajdzie drogi, a sporządzanie amuletu długie. Drugi, gdy Gryppin mimo to idzie i drogi nie znajduje. Wraca i czeka.
Skoro zaś owe fragmenty znalazły się w tekście po interwencji czytelnika, to niechże ten fakt zostanie odnotowany.

Etykiety: , ,

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna