W drodze, cz.1 - Prolog wraz z dodatkiem
To może by zacząć coś nowego, skoro zostało zakończone Ukryte?
Bo czemu by nie?
Och, pomysł jest stary i kiedyś, w pradawnej, pierwotnej wersji liczył 37 stron. W obecnej ponad pięćset. Znacząca różnica.
W drodze wersji miało ogrom. Choć nie tak wiele jak Przeznaczenie czyli obecne Ukryte, ale niewiele mniej. Uczyłem się tym tekstem pisania. Powstawał długo, przede wszystkim podczas wędrówek do pracy, a to zabierało mi więcej niż godzinę. Pojawiały się rozwiązania drobiazgów. W stu różnych miejscach równocześnie. Opowiadałam to swego czasu Adasiowi i Jackowi nad rzeczką, gdzieśmy piwko popijali. A później także nad jeziorkiem, gdzieśmy nie tylko piwko, ale i co innego używali do poprawienia sobie nastroju. Bardzo poprawialiśmy. Magiczne chwile. W ten sposób powstała wersja z ogromną liczbą sentencji. Tak się po prostu układało. Po wielu latach doszedłem do wniosku, że trzeba coś z tym zrobić. Zrobiłem, pokazałem Kamili, Kamila westchnęła. Nie spodobała się jej forma narracji bezosobowej. Zatem znowu usiadłem, zmieniłem narrację, ale i coś jeszcze.
Oto wersja dzisiejsza.
Czy jest dobra? Nie wiem, od dawna do niej nie zaglądałem. Ale zaczyna się karczmą, a jak karczma, to w niej krwawa awantura. Taki kanon fantasy, bo w karczmach nie pije się trunków, krew raczej. Głupie to. Może dziś starałbym się zrobić inaczej, a może nie.
Ale jest, jak jest.
Prolog
Śladów po przyjacielu nie było. Za dawno i za ciemno, choć noc jeszcze nie nastała, lecz za wielu ludzi deptało po gościńcu od tego czasu.
Pierwsza burza wczesnej wiosny gnała ciężkie chmury od strony niedalekich, zębatych gór na wschodzie, a mroźny wiatr, szarpiąc połami nasiąkniętego płaszcza, sprawiał, że wędrowiec szczękał zębami.
- Paskudna noc! – sapnął.
Wicher wył wymowniej od stada wilków z dziecinnych opowieści, kiedy to wataha owych drapieżców zawsze pojawia się na zakończenie błyskając zabójczymi kłami.
- Zła! – dodał.
Podczas takiej nocy mądre matki opowiadają zlęknionym dziatkom baśnie o dzielnych półgłówkach, ruszających do boju z najzacieklejszymi bestiami. Półgłówkowie zbrojni są w odwagę niezmierzoną i ważą się na czyny, na jakie nie zdobędzie się nikt inny. Matkom serce rośnie, dziatkom też, bo rozumieją, że ich dziecinna mądrość największa, bo nie wątpiąca. Później dziatki zasypiają i we śnie są tymi bohaterami, których odwaga niezmierzona, a powodzenie wiernie kocha. Bo grunt to droga prosta i szeroka.
Mężczyzna dawno taką porzucił. Ścieżki życia wiodły go w krainy rozterek i ziemie niepewności.
Dotarł do grodu. Wrota, oczywiście, zawarte. A nie noc jeszcze! Załomotał. Głuchy stuk zabrzmiał jak walenie w dechy trumny.
Chociaż strażnik na czatowni czuwał i wpatrywał się w mrok, to obcego zauważył dopiero co. Zbrojny wytężył wzrok, ale poza tym jednym u bramy, nie dostrzegał nikogo więcej. Co nie znaczy, że w deszczu i w mroku nie kryły się dziesiątki nieprzyjaciół.
- Czego? – wykrzyknął nieprzyjaźnie, bo musiał się wychylić, a jak się wychylał, to za kołnierz mu się lało.
- Otwórzcie! – usłyszał.
- Jutro.
- Dzień jeszcze – tamten odkrzyknął z dołu.
- Ale ciemno! Brama zawarta! Jutro!
- W pokoju przybywam.
- To w pokoju przyjdź jutro!
Obcy zniknął, lecz wartownik nie dał się zwieść i patrzył czujnie, zatem dojrzał ciemny kształt sprawnie wspinający się po wale. Woj sięgnął po łuk, ale rozmokła cięciwa zawiodła haniebnie i strzałę poniosło Bóg wie gdzie. Strażnik uderzył w dzwon. Nawet ton w tak podłą pogodę brzmiał namokle, ale zrobił, co trzeba. Przywołał zbrojnych z chaty. Czterech ich tam było.
- Co? - krzyknęli.
- Jeden – odkrzyknął strażnik. – Tam! – wskazał.
Obcy był już po ich stronie wału i zmierzał do bramy. Woje pobiegli na niego pospiesznie, pewni, że wrogów wpuści. Po drodze poprawiali hełmy i mocniej przyciskali tarcze. Obcego dopadli gdy ów jeszcze zmagał się z belką. Wartownik w tym czasie wyglądał przez blanki, ale więcej nieproszonych gości na wale nie widział. Nie dziwne, mało kto jednak potrafi tak łazić po murach, by karku nie skręcić.
- Nie bójcie się – przybysz odezwał się do strażników. – Nie jestem wrogiem.
- Odstąp! – warknął dowódca, a widząc, że obcy jakoś się nie kwapi, dał znak swoim. – Na niego! – rozkazał.
Rzucili się we czterech. Nieznajomy płaszcz rozpostarł jak ptak skrzydła do lotu, po czym znikł w jego odmętach. Strażnicy dźgnęli. Włócznie przeszły na wylot, po czym powypadały z rąk, bo przybysz pozgarniał je połami, po czym sam uderzył. Cztery postacie legły w kałużach. Czatownik wrzasnął, w dzwon załomotał ze wszystkich sił. Ale z grodu nikt nie przybywał. Za to obcy powrócił do odciągania rygla.
Jak tu wpadną jego towarzysze, ubiją wszystkich – pomyślał wartownik. Nie darują nikomu. I zaraz stanął mu przed oczyma stary ojciec, gospodarna małżonka i umiłowane dziatki. We mnie ich cała nadzieja – rzekł sobie. – A ja znam się na rzeczy. Oszczepem nikt lepiej ode mnie nie robi. I natchnięty tą myślą, tak skoczył, by spadając przeszyć obcego od góry.
Intruza już tam nie było.
- Mór na ciebie! – zazgrzytał zbrojny z grodu, ciesząc się, że deszcz zagłuszył jego lądowanie i ponownie zamierzył się do ciosu.
Lecz obcy jakby oczy miał dookoła głowy. Zaraz obalił czatownika na ziemię, a leżącemu wymierzył okropny cios, który odebrał mu wszystkie siły. Po czym znowu zabrał się za rygiel.
Stracone! – krzyknęło coś w głowie wartownika, później zaś przytomność odeszła łaskawie, nim wypełniły się wszelkie nieszczęścia.
Nie zobaczył zatem jak brama została uchylona, a obcy wprowadza do grodu jednego wierzchowca, po czym znowu zmaga się z ryglem, by go zasunąć. Przybysz dosadnie przy tym dawał wyraz swym sądom na temat ludzkiej głupoty, przez którą taki trud konieczny. Bo wrota trzeba zawrzeć. Przybysze przychodzący z ciemności zawsze mają krwawe zamiary.
***
Gród roziągał się wzdłuż potoku na bardziej stromym brzegu nie zalewanym w czasie wiosennego przyboru wód. Stoki gór wznosiły się z obydwu stron a porastały je gęste bukowe bory, zaś kopulaste wierzchołki pokrywały bujne łąki rodzące tak wiele strumieni, że góry te nie od parady nazywano mokrymi. Od strony brzegu obronny wał nie był nazbyt wysoki, wartki potok nadto utrudniał dostęp, zresztą po drugiej jego stronie wycięto bukowinę, by wróg nie miał gdzie się skryć.
Burza, która zabłąkała się w tę dolinę około południa, nie mogła wydostać się z pułapki, obijała się zatem o szczyty i piorunami raziła w co wynioślejsze drzewa, które padając staczały się z hukiem w dół. W grodzie nie usłyszano ostrzegawczego dzwonu od bramy.
Ale siła żywiołu malała, więc jeździec z wysokości siodła zaczął mniej więcej rozróżniać poszczególne budowle. Od niezbyt szerokiej ulicy odchodziły wąskie i błotniste zaułki, jakimi teraz toczyły swe wody spiętrzone strumienie. Najobfitszy z nich głośno huczał w ocembrowanym kanale. Przejeżdżając po łukowatym mostku przybysz dostrzegł niezbyt wysoką budowlę, za to z kopułą większą od innych i licznymi oknami rozświetlonymi dziesiątkami barw. Rozpoznał świątynię Odrodzonego Yawo, więc skierował się do niej.
Chram stał na skraju rozległego placu i zapraszał uchylonymi wierzejami. Nie zaskrzypiały, gdy je popchnął. Z wnętrza biło ciepło. Tu życzliwie przyjmowano wszystkich.
- Witaj! – z cienia odezwał się odźwierny. – Wysusz odzienie i wypocznij, strudzony bracie – zaprosił, po czym zamilkł ni na chwilę nie wychylił się z mroku. Niby zbój.
Wędrowiec ruszył do ognia. Potrzebował wieści, ale z odźwiernymi od Yawo nie ma co gadać. Nieliczni swoje powiedzą, gdy muszą, większość słowem się nie odezwie, z łaski wskaże drogę kosturem. Oni nieciekawi ludzkich spraw.
Ognisko płonęło wesoło w kręgu niskich, gładzonych kamieni, a wokół niego przysiadło kilku wiecznie zmarzniętych żebraków i żwawo wiosłowało łyżkami. Tu im nie żałowano strawy. Życzliwy mnich w białej szacie gorliwie usługiwał oberwańcom, drugi, w szarym habicie, oczy miał spuszczone pokornie, a dłonie schowane w rękawach. Do tego drugiego, jako przełożonego, ruszył obcy.
- Niech Yawo będzie pozdrowiony – zaczął.
Przeor błysnął oczyma, by zaraz opuścić je pokornie. Jednak z oblicza był zadziorny jak cierń, a jego uwadze uchodziło niewiele.
- Łaska wszystkim, co przychodzą w pokoju – odparł.
- Zwę się Sygymert i szukam szlachetnego Tuibalda z Garboldu – oświadczył przybysz.
- Nie ma tu go.
- Spóźniłem się – chmura zasnuła szlachetne oblicze Sygymerta. – Mieliśmy się spotkać dwa dni temu.
- Nie ma tu żadnego wielkiego pana, za to co do jednego sami nędzarze.
Przybysz przypatrzył się im, kulili się wszyscy.
- Wieści mi trzeba! – parsknął twardo.
- To żebracy! Od takich nieszczęśników żądasz nowin?
Lecz te słowa nie powstrzymały obcego.
- Ludzie! – wykrzyknął rosły, dumny pan. – Szukam wielmożnego Tuibalda z Garboldu, a za wieści hojnie nagrodzę.
Nędzarze spojrzeli jeden po drugim. Żaden się nie skusił, któryś wrócił do jedzenia, pozostali chwilę szeptali między sobą.
- My nie wiemy, panie – wybąkał jakiś obdartus.
Sygymert zwrócił się do mnicha.
- Gdzie mógłbym znaleźć swego towarzysza?
- Może w którymś z dworów?
- Dzisiaj już mi nikt drzwi nie otworzy.
- Za to Yawo zawsze.
Przybysz uśmiechnął się na to niewesoło i pokręcił głową, po czym skłonił się lekko i ruszył ku wrotom, a czerwony kamień w głowicy jego miecza zapłonął krwawo. Wkrótce wierzeje zamknęły się za nim cicho, a wtedy znad miski gwałtownie poderwał się dziad, który wcześniej najgorliwiej do niej zaglądał.
- Deszcz jeszcze – przemówił doń przeor. – Zły czas – ostrzegł.
Ale staremu było pilno.
- Dzięki ojcowie – pospiesznie się żegnał. – Pora mi – zamruczał wesoło, po czym poszedł dziarsko łomocząc kosturem w drewnianą podłogę.
Deszcz wprawdzie ustał, ale ulice rozmokły, więc błota i kałuż nie dawało się unikać.
- A braciaszkowie radzili ostać – mruczał do siebie dziad.
Nie uśmiechało się staremu nogi moczyć. Już nie taki żwawy jak kiedyś, przez to niewygodom niechętny. Jednak trzeba, bo choć w chramie ciepło i sucho, a w środku życzliwi gospodarze, co zaraz wyciągną sienniki i nie pożałują grubego koca, by było pod czym wygrzać stare kości, to nie dadzą ni gorzałki, ni piwa. A bez tego krzywda.
Szedł w ciemności, a jednak nie czuł strachu przed strzygą i wąpierzem. Grzała go wiara w wesoły trunek.
- Choć oko wykol! – stary przeklął kmiotków, co okna szczelnie pozasłaniali, zaś po chwili dołożył także chmurom kryjącym księżyc i gwiazdy.
Na szczęście drogę znał jak nikt. Często mu przychodziło przemierzać szlak od braciaszków do kamratów, co wprawdzie kułakiem zmacają pod żebro, ale i gorzałką uraczą, po tym jak los im poszczęści na jakiejś kupieckiej karawanie czy rycerskim poczcie. Stary zgarbił się, a na głowę zarzucił połę płaszcza. Zimno! Zaklął szpetnie, gdy wdepnął w głęboką kałużę. Byle do karczmy! Tam ogień, przy którym kapota wyschnie, w międzyczasie wątpia gorzałka rozgrzeje. Mlasnął. Po strawie w bożnicy sił wprawdzie przybywa, ale nie samą polewką żyje człowiek.
Tak idąc gniewał się na wszystko, a jednak bystrości nie stracił, zatem, gdy za połę został uchwycony, ramię wyszarpnął z kapoty i złapał za nóż, po czym machnął zamaszyście do tyłu, by wrogowi ostrzem przejechać po gardle. Dopiero teraz doszła go ostra woń końskiego potu.
- Nie zabiję cię – usłyszał.
Więc prędki cios nie sięgnął gardła.
- Ktoś ty?! – wykrzyknął starzec.
Zaświstał miecz, zadźwięczała stał i nóż wyleciał z dłoni żebraka. To było ostrzeżenie. Miecz cofnął się niby język żmii, ale nieufny stary wolał się nie ruszać. Za tym mieczem przeklętnik, co widzi w mroku, a takiego lepiej nie próbować.
- Będę pytał, a ty odpowiadaj! – usłyszał żebrak.
- Nic nie wiem, panie – zaskomlał.
- Jeszcze nie zacząłem.
Ale stary już wiedział z kim sprawa. To ten, któremu w bożnicy dobrze się przypatrzył. Szlachetna twarz miłosiernego książątka lub rycerzyka, co odda grosz ostatni, bo kodeks tak mu każe, ponadto bardzo łagodne spojrzenie. Czyli rycerz prawdziwy! W boju straszny, tnie mieczem tak, jak inny zboże sierpem, ale bezbronnego nie tknie, bo zakon mu nie pozwala. Po bitwie taki rycerz łagodny i pokorny niby rab Yawo.
- Nie wiem nic, panie. Przysięgam! – żebrak zapewnił nieco przesadnie, ale pewien, że cokolwiek zełże, to rycerz i tak łyknie.
- Wierzę ci – odrzekł na to tamten, po czym podniósł miecz i sztychem naparł na grdykę. – Ale wcale nie ufam, bo jesteś prawy łotr!
Biedaczyna z trudem przełknął ślinę, bo żelazo ostre, a wtedy mimo całej wiedzy o prawdziwych rycerzach zaczął powątpiewać, czy z tej przygody wyjdzie bez szwanku. Tymczasem Sygymert cofnął miecz, po czym bez ostrzeżenia ciął nędzarza po udzie. Niegłęboko po prawdzie, choć rana zapiekła, a zbolały starzec łapczywie zaczerpnął powietrza.
- Za co? – jęknął.
Rycerz ciął po drugiej nodze. Rękę miał pewną, obie rany okazały się równie płytkie.
- Gdy zacznę pytać, odpowiadaj! A teraz powiem ci, co uczynię, jeśli zełżesz. Łatwo to poznać, bo od kłamstwa uszy bolą. Biedaku, jedno życie ci zostało. Chroń tego skarbu!
Mimo bólu, nędzarz wciąż nie mógł uwierzyć, by ten pasowany pan miał go dręczyć na podobieństwo mistrza małodobrego. Rycerz przysięga wdowy wspierać, sierotami się opiekować, a nędzarzom nie żałować jałmużny. I taki rycerz kodeksu nie dotrzyma?
- Ból nie kłamie – ciągnął pan Sygymert – lecz ty mimo to będziesz próbował. Za karę poobcinam ci palce u nóg. Może zaczniesz mówić prawdę. Jeśli nie, stracisz stopy. Jeśli i to zawiedzie, obetnę palce u rąk, a później dłonie. Uszczknę nieco twego skarbu.
- Panie – stęknął starzec z trudem wyduszając to jedno słowo przez spieczone gardło.
- Za każde kłamstwo od tej chwili weźmiesz zapłatę, zatem milcz! Jeśli mimo to nadal będziesz kłamał, wyłupię ci oczy, a na koniec strzaskam krzyż, byś pełzał jak robak.
Żebrak struchlał ze zgrozy.
- A teraz opowiesz mi wszystko!
Mrok wokoło. Pomocy znikąd. Słowa obojętne. Zimno od nich brało, a kark cierpł.
Szczera prawda!
Nieszczęsny żebrak pojął ogrom swej pomyłki. Rycerz, którego miał za prawego i szlachetnego, słowem łatwowiernego jak dziecko, tak naprawdę okazał się zwykłym, nieczułym łajdakiem bez czci i wiary. Żebrak zobaczył siebie jak pełza ślepy i bezręki, a ludzie odwracają się od niego ze wstrętem i zgrozą, zaś on dla siebie już tylko śmierci wygląda, bo to jedyna litościwa przyjaciółka.
- Oszczędź, panie. Powiem wszystko!
I wiedział, że trzeba będzie, choć taką prawdę można przypłacić życiem.
Opowiedział jak rycerz Tuibald przybył do grodu wieczorem tuż przed zamknięciem bram i udał się do świątyni Yawo, ale nie znalazł tam tego, czego szukał. Wtedy zapytał o karczmę. Dwie były w osadzie. Jedna zwała się Pod Drzemiącym Kocurem, ale miejscowi między sobą mówili o niej Mruczydło. Prowadził ją oberżysta zacny, jowialny i pokaźnej tuszy, zaś charakteru tak szczerego, że rany nim okładać. Śmiał się wiele, a gości kochał dla ich nowin z zamorskich krajów. Miejscowi go szanowali i polecali cudzoziemskim przybyszom. Dobrze karmił, piwo warzył przednie i powodziło mu się ponad miarę. Lecz ową pomyślność losu wyrównywał gamoniowaty potomek i brzydka złośnica, jego siostra, która u niego rezydowała, a także druga, nieszpetna wprawdzie, ale obyczajów płochych. Zatem oberżysta miał się za człowieka prawdziwie szczęśliwego, bo dzięki tym nieszczęściom nie narażał się na zawiść ni ludzi, ni Bogów.
Lecz w owej zacnej karczmie nie zatrzymał się dobry rycerz Tuibald z Garboldu.
Była także w Bukowcu, bo tak zwał się ów gród, druga oberża. Mniej znaczna i całkiem nie szanowana przez miejscowych, za to będąca przytuliskiem dla mało pożądanych powsinogów. Karczma nosiła miano Przystani. Jej gospodarz powłóczył jedną nogą, miał długie ręce i smagłe oblicze, a oczy zawsze zmrużone. Ów szynkarz przed siłą głowę schylał kornie, z ubóstwa drwił okrutnie. W młodości, gdy nogi mu lepiej służyły, z podobnymi sobie rozbijał się statkiem po morzu Ranów. Gdy okulał i sprawność stracił, zagrabionego dobra starczyło mu w sam raz na karczmę w Bukowcu. Ci, co po drogach grabili, trudnili się przemytem, szalbierstwem lub szczęścia szukali w cudzej krzywdzie, stawali u niego jak u swego.
Właśnie do tej oberży, tak złą sławą otoczoną, poszedł dobry rycerz Tuibald. Na zwadę mógł liczyć, skoro ceklarze do niej nie zaglądali, by guza nie zarobić albo gorzej, bo nożem pod żebro, poza tym na towarzystwo liche i strawę podłą. W środku zasiadł przy wolnym stole i czekał aż karczmarz przywlókł się doń niespiesznie. Oberżysta poznał, że ma do czynienia z Trisończykiem. Co u licha ten u mnie robi? – zdumiał się, bo choć niejednego znał, co radził sobie dzięki przemytowi z Trison, to obywateli Rzeczypospolitej najbardziej tu ceniono, gdy łupy z nich brano na pustkowiu.
Dziewka przyniosła chleb, mięsiwo i cienkie piwo i gadać chciała, jako sroka ciekawa świata. Lecz rycerz odepchnął ją spojrzeniem, więc odstąpiła jak po ciosie. Przybysz do tej chwili miejscowym wadził, od tej zaczął uwierać jak drzazga, skoro butą nieludzka strzykał z pyszałkowatych oczu. Na dodatek gdy piwa siorbnął, skrzywił się, jakby ząb zaczął go rwać.
- A co, panku, trunki nasze najlepsze ci nie w smak? – spytał ktoś z miejscowych.
- Wody dużo, syty mało – odparł rycerz.
- Słyszysz, żeglarzu? Mówi, żeś kiep i wodę lejesz – doleciało szynkarza.
Miejscowi zaśmiali się chóralnie, po czym spojrzeli po sobie, wyraźnie szykowali się.
- Polewaj, druhu – gadali jeden do drugiego, a za smagłą służką wodzili rozmarzonymi oczyma.
- To może choć dziewki nasze dobre? – któryś spytał.
Obcemu oczy się zaświeciły, po czym ze wzgardą odsunął od siebie strawę. Tymczasem czarniawy, co do niego przemówił, gadał dalej. Muchą go zwano, bo był ruchliwy i przed niczym się nie wzdragał.
- To po coś z domu ruszał? W domu masz piwo sycone, dziewki pachnące i gładkie, bo w Trison trudu nie znają, w atłasach chodzą. Tu nam w oczy kolesz, obrzydzasz i obrażasz zacnych gospodarzy!
- Uchybiłem twej czci? – spytał się obcy.
- A jakże! – warknął Mucha.
Rycerz powstał.
- Jestem Tuibald z Garboldu. A ty?
- Mucha! – czarniawy parsknął. – Biesy wiedzą z jakiego ścierwnika, bom podrzutek – warknął, po czym skinął na kilku druhów, którzy zerwali się żwawo.
Zawahał się dobry rycerz, ale tamci już żelazem błyskali.
- Nie znasz ni ojca ni matki? – dopytywał się obcy.
- Ścierwa to musiały być! – krzyknął Mucha i dał znak swoim, którzy zaraz zaczęli roztrącać stoły i ławy, by miejsca mieć więcej i by godnie skorzystać z przewagi.
Trisończyk wyciągnął miecz, lecz wtedy ciężka kamionka służąca oberżyście do kiszenia kapusty, padła i potoczyła mu się pod nogi. Uniknął jej, ale wpadł w kałużę, pośliznął się. By nie upaść, przyklęknął, a wtedy tamci skoczyli na niego. Odciął się, któregoś trafił. Reszta odstąpiła z krzykiem.
- Tchórze! – wrzasnął Mucha i złapał pierwszego z brzegu, po czym cisnął nim w przybysza.
Pan Tuibald pchniętego przeciął prawie na pół, lecz jednocześnie dostał czymś w plecy. Nie został zraniony. Zacna kolczuga nie puściła do ciała noża, ale zachwiał się i pośliznął w kałuży. Kolejnym napastnikom już się nie oparł. Wytrącili mu miecz i przytrzymali za ręce. Mucha podniósł rycerski oręż i skierował go w pierś właściciela.
- Zatem kolczugę nosisz – wycedził.
Nędzarz szybko dokończył historię, bo mało już było do opowiadania.
- Powiadasz, spoczął na żalniku, opodal trzech brzóz? – cicho upewnił się rycerz.
- Łatwo poznać, bo ziemia świeża, a kapłan Yawo obwiódł grób białymi kamieniami – odrzekł żebrak.
- By dusza spokoju zaznała i nie obudziła się jako upiór. Niech się spełni. Idź już! – pan Sygymert odprawił żebraka, a gdy ten odszedł daleko i znikał w ciemności, rzucił za nim: – Dla twego dobra, niech nasze drogi więcej się nie zejdą!
***
Wewnątrz panował co najwyżej półmrok. Rycerz wynurzając się z ciemności nocy, uchylił skrzypiące drzwi i ruszył wprost do szynkwasu, obok którego stała potężna kamionka wypełniona po brzegi kiszoną kapustą. Ledwie przy co drugim stole siedział ktokolwiek. Miejscowi zmierzyli obcego badawczymi spojrzeniami, nie omieszkając zauważyć, że szedł jakby mu coś wściekle grało. Nie przerwali jednak rozmów. Nie nowina im taki wojak.
Pan Sygymert nieco uchylił płaszcza. Ukazała się rękojeść półtoraręcznego miecza w jaszczurze i na łańcuszku. Dłonie w skórzanych rękawicach położył na dechach po czym wpatrzył się w karczmarza. Ów uciekł oczyma.
- Piwa i czegoś do jedzenia! – zażądał przybysz.
Oberżysta skinął na dziewkę, a sam sięgnął po kufel i odczopował beczkę, by nalać pienistego trunku. Ręce mu drżały, więc piwo przelało się przez brzegi i zalśniło na blacie w migotliwym blasku kaganków. Pan Sygymert podniósł kufel i umoczył wargi, lecz ni na chwilę nie spuścił wzroku z gospodarza., który mienił się cały, choć śniadego był lica. Ale rycerz pił krótko. Z odrazą odstawił naczynie i odepchnął od siebie, aż piana rozchlapała się od brzegu do brzegu szynkwasu.
- Wodniste! – ocenił wzgardliwie.
Wtedy dziewka podała mięsiwo, a gdy na niej spoczął surowy wzrok rycerza, zbladła, zaś jej ręce zaczęły drgać, niby choremu w gorączce. Za to wojowniczy pan się uśmiechał, choć zimno i bezlitośnie niby gad. Oderwał kawał mięsa z kością i przybliżył go do ust. Nie spróbował nawet. Odrzucił jak cuchnące ścierwo.
- Tego i pies nie tknie! – wykrzyknął z odrazą.
- Piwo nasze ci nie w smak, dostojny panie? – na to zaraz odezwał się ktoś z sali.
- I strawą też gardzisz?
- A widać, że i dziewka nie do gustu!
Dobry rycerz Sygymert odwrócił się ku temu rozmownemu gronu, uśmiechał się szeroko.
- Ano, piwo rzadkie, strawa hadka, a dziewka szpetna! – potwierdził.
Karczmarz cały drżał, jakby chwyciły go ostatnie konwulsje, ale szynkwasu się chwycił i oderwać nikomu by się nie dał. Za to tamtym było dość. Spojrzeli po sobie, zerwali się równo i zgodnie ruszyli we trzech.
Przybysz płaszcz odrzucił, by mu ruchów nie krępował, po miecz sięgnął, bo miejscowi trzymali w dłoniach krzywe pałasze, a tak się ruszał, jakby w rytm szaleńczej melodii. Tamci byli tuż, zatem zataczając koło podniósł oręż, równocześnie za plecami zaklekotała kamionka. Rycerz skoczył tnąc wroga w środku. W tej samej chwili uderzyli weń dwaj z boków, a widzowie prawie usłyszeli muzykę, która przyprawiała o szaleństwo. Pan Sygymert podniósł miecz gwałtownie, po czym obrócił się i opuścił go jeszcze gwałtowniej. Znowu się okręcił, szybko jak wąż w ataku. Niepotrzebnie. Reszta gości siedziała jak trusie. Pocięte ciała drgały jeszcze. Ktoś wrzasnął. Ktoś rzucił się do drzwi.
- Ani kroku! – ostrzegł zabójca.
Ten od drzwi zawrócił, ten wrzeszczący zamilkł.
Zwycięzca obrócił się w stronę szynkwasu. Oberżysta leżał na kamionce, której przewrócić nie zdążył, a krew z rozchlastanej gardzieli lała się na kapustę. Rycerz uśmiechnął się zdawkowo, po czym ponownie zasiadł przy szynkwasie, na dechach położył miecz, kołysał się i zdawało się, że wciąż mu gra ta obłąkańcza muzyka. Czekał. Nie było tu Muchy. Nie rozpoznał czarniawego rzezimieszka, dość dokładnie opisanego przez żebraka.
Mdły zapach posoki unosił się w powietrzu, gdy wierzeje rozwarły się gwałtownie. Tak nie przychodzi się w pokoju. No i z ciemności przybywali. A wiadomo, że tacy goście zawsze mają krwawe zamiary.
Wpadło siedmiu. Pierwszym był czarniawy, ostatnim żebrak.
O święta naiwności! O zgubne przekonanie, że los nas nie doświadcza tak, jak bliźnich.
Dobry rycerz zaraz Boga poprosił, by jego nie pokarał grzechem pychy. Niech pozwoli mu być pokornym, gdy kiedyś łaska spocznie i fortuna się uśmiechnie.
- Tyś, panie – Sygymert zwrócił się do czarniawego – Mucha z Bukowca?
- Jam Mucha!
- Jestem Sygymert z Dauhtur, na służbie hrabiów z Garboldu.
- I co?!
- Godzi się byś wiedział z kim rzecz.
Mucha parsknął śmiechem.
- I pewnie tego po mnie oczekujesz? Że będę ci się w pas kłaniał, za palce chwycę i je uścisnę, że niby nasza walka uczciwa na śmierć? Głupcze, jam Mucha, zbój z gościńca grabiący każdego kto się nawinie i mający z tego uciechę! Żyję w tym Bukowcu, bom stąd, a na ścierwa, co mnie poczęły, pluję.
- Żal mi cię, ale owo uczucie nie wytrąci mi miecza z ręki.
- I tak ci flaki wypruję, panie rycerzyku, za to żeś karczmarza, dobrego kompana ukatrupił – zawołał czarniawy. Jego kamraci się roześmiali.
- Kompan twój chciał mi kamionkę pod nogi rzucić, bym przewrócił się na niej lub pośliznął się na kapuście. No i nóż miał nagotowany, by cisnąć mi nim w plecy jak memu panu szlachetnemu Tuibaldowi. I może tym razem w szyję, by mierzył i może by trafił, bo jako zbój morski nabył wprawy w takich łajdactwach. To miecz podnosząc po szyi go ciąłem, by posmakował tego, co drugiemu chciał uwarzyć.
Mucha nie odpowiedział, dał znak swoim, oni najpierw zamilkli, później ruszyli odsuwając stoły i ławy, by uczyniwszy sobie miejsca godnie skorzystać z przewagi. Rycerz tymczasem patrzył na miecz trzymany przez Muchę. Oręż to był jednoręczny o łukowatym jelcu, błyszczącym od złoceń na kształt liści. Przybysz od razu poznał, że to broń należąca do dobrego druha, pana Tuibalda. Wściekły gniew rozpętał się w duszy Trisończyka. Oparł się o kamionkę.
- Ot, tak ją chciał karczmarz – powiedział i pchnął ze wszystkich sił, a naczynie przewróciło się chlapiąc kapustą pomieszaną z krwią.
Tamci krzyknęli, przybysz sięgnął po miecz z szynkwasu, a złowrogi rytm znowu go poniósł. Ruszył, pośliznął się na śliskich dechach i klęcząc sunął w stronę zbójów. Oni widząc upadek, wrzasnęli radośnie i już pewni zwycięstwa skoczyli ze wszystkich stron. Rycerz nie zdążył powstać z klęczek, gdy obstąpili go, by zatłuc go jak psa, nim skoczy im do gardła.
Pan Sygymert nie powstał, za to wokół niego zrodził się zamęt, któremu towarzyszył zgiełk chrapliwych jęków zmieszanych ze szczękiem żelaza. Trisończyk zdawał się chybotliwym cieniem w blasku migotliwego światła, tancerzem, któremu gra ogień i krew. Trwało to niedługo, a gdy powstał wreszcie, zaraz ruszył w stronę żebraka. Nikt nie szedł za nim. Nędzarz zadrżał, po czym uniósł ręce z prośbą o łaskę. Nie uzyskał jej. Ucięte dłonie padły na stół. Raz jeszcze miecz zatoczył krąg. Ręce bez dłoni uniosły się do głowy. Za późno. Oczy już wypływały. Nieszczęsny kaleka zaszlochał krwawymi łzami, bo zostało mu zapowiedziane, że straci również stopy, po czym krzyż zostanie mu złamany, by jak robak pełzał w prochu ziemi. Ciosy jednak nie padły, więc gniew zrodzony z rozpaczy przepełnił nędzne serce.
- Jak to?! – wykrzyknął głosem, co brzmiał jak szczęk zardzewiałych łańcuchów skazańca przykutego od półwieka. – Jak to, szlachetny panie, obietnicy nie dotrzymasz? Miałeś mi stopy odjąć i krzyż złamać, bym stał się przestrogą dla wiarołomców.
- Wiary mi nie złamałeś, tylko sprowadziłeś łotrów, z którymi jesteś w zmowie. A to nie kłamstwo.
- Jakiś ty prawy! – wychrypiał żebrak.
- Dziś podeptałem kodeks, za co należy mi się słuszna kara i gdy Bóg doświadczy mnie nią, przyjmę ją pokornie – odrzekł Trisończyk i odwrócił się w stronę czarniawego.
Mucha podpierał się mieczem pana Tuibalda, bo z trudem stał na nodze, z której krew ciekła ciurkiem. Rycerz ciął go po udzie, by mu nie uszedł. Na koniec go sobie zostawił. Teraz zwrócił się ku samotnemu, gdy reszta już dogorywała.
- Zaczynaj, dobry rycerzu! – wykrzyknął zbój z Bukowca.
- Zabiłeś mego pana, szlachetnego Tuibalda – przemówił pan Sygymert.
- Zabiłem. Całe życie zabijam. Ot, przyszła moja kolej – łotrzyk wskazał sztychem leżących. – Poradziłeś sobie, gdy było nas wielu, mistrzu Sygymercie, ze mną pójdzie ci bez porównania łatwiej.
- Nie chcę, by było łatwo.
- Ot, taka dola.
- Nie czujesz skruchy?
- Bo możesz mnie zabić? Bo jesteś bezlitosnym panem mego życia? Ot, daję, co dostałem, tak żyjąc od ulewnej nocy, kiedy to zostałem podrzucony pod progiem takich ludzi, którzy nauczyli mnie zacnej sztuki radzenia sobie w życiu za pomocą kradzieży i łgarstwa.
- Nie zyskasz mojej litości – odparł surowo mistrz Sygymert. – Nie los, lecz każdy człowiek sam o sobie stanowi. Za przyczyną losu jesteś nieszczęsnym podrzutkiem, ale łotrem z własnej woli. Mogłeś pójść inną drogą!
- A po co mi twoja litość! Nie lękam się ciebie. Zabijesz mnie i cóż? Takiego życia i nie żal!
Dobry rycerz Sygymert opuścił miecz.
- Dzielny człeku, który nie lękasz się śmierci, otóż powiem ci, że mogłeś przystać do jakiegoś szczodrego księcia i służyć jego chwalebnej sprawie. Mogłeś też wspomagać nędzarzy, gdyby odbierałeś bogatym to, czego im nadto. Dzielny człeku, jak wykorzystałeś łaskę odwagi, którą cię Bóg hojnie obdarzył?
- Tak! – wrzasnął Mucha.
Rzezimieszek zbliżał się stale w czasie tej przemowy i na chwilę przezwyciężył ból. Skoczył ze wzniesionym mieczem, gdy rycerz swego unieść nie mógł, bo Mucha był za blisko. Lecz mistrz Sygymert złapał wzniesiony oręż pana Tuibalda i wydarłszy go z rąk napastnika jak dziecku, a pochyliwszy go przy tym, wbił dzielnemu Musze ostrze w kark, aż sztych brzuchem wyszedł. A oczy mu przy tym płonęły jak żagwie. Z przemożnej, strasznej uciechy.
***
Dzień był piękny, a wiosenne słońce gorące. Ziemia schła po ulewie. Pan Sygymert przyklęknął na prawym kolanie, zaś głowę oparł na rękojeści miecza wbitego w świeży kopczyk. Oczy miał zamknięte, lecz jeśli spał, to lekko, bo usłyszał nadchodzących, gdy ci byli jeszcze daleko. Powstał, by w jednym z dwóch przybyszów rozpoznać swego suwerena, dostojnego pana Herubalda z Garboldu. Skłonił się nisko.
- Mój panie – rzekł położywszy rękę na sercu na znak oddania, która powinnością prawego pasowanego męża.
- Mój dobry, Sygymercie – odrzekł dostojnik. – Tu spoczął mój syn?
- Panie najłaskawszy, zawiodłem. Z mojej winy sam znalazł się na końcu złej drogi.
Dostojny Herubald zadumał się nad prawością swego rycerza, który jak zwykle, brał na swe barki każdą winę. Za wielki ten mój sługa – rzekł sobie suweren. – Wobec tej wielkości, jestem mały.
- I ja również jestem temu winien – odparł. – Ja go zabrałem w drogę, choć nie musiałem. I matka go nie zatrzymywała, by go nie zasmucać. Młodym świat się uśmiecha.
- Lecz to ja spóźniłem się na spotkanie!
- Nie tu będziemy opłakiwać mego syna! – surowo odparł pan Herubald. – Zapłaczemy, gdy spocznie wśród swoich przodków.
- Z mojej winy straciłeś dziedzica.
- Mam jeszcze jednego. Wychowaj mi go na równie prawego rycerza, jak tego starszego. Jak Tuibalda.
Mistrz Sygymert zapłakał, a kopidoły zabrali się do roboty. Gdy wryli się w ziemię, on trzymał miecz pana Tuibalda. Tylko ten oręż odzyskał. Łotry sprzedały kolczugę i hełm. Zaginęła też tarcza z rodowym godłem smoka, jaki w tym klanie młodzi sobie upodobali.
Ziemia sypała się ciężka i czarna. Miękka. Mróz już nie trzymał, nawet w nocy. Wśród kleistych odgłosów padały namokłe grudy.
- Mój panie – przyboczny zwrócił się do dostojnego Herubalda.
- Popatrz na niego – suweren wskazał na nieodległego mistrza miecza. – Popatrz – kręcił głową. – Większego nie ujrzysz. A on utracił wiarę i moc. Zawiódł. I ja zawiodłem, ale nie upadam, gdy on przeklina sam siebie.
- Panie, co z jego siostrą?
Herubald z Garboldu zastanowił się.
- Nie moja to rzecz – rzekł po chwili. – I nie twoja również!
Ale przyboczny nie mógł sobie powiedzieć, że to nie jego rzecz. Bo straszne to. Pani Faviola męża nie miała, a wszystkim wiadomym było, że oczekuje dziecka. I mówiono... Grzech i przekleństwo! Tajemnica. Pan Tuibald już życiem ten sekret przypłacił. Niektórzy starszego syna Herubalda z Garboldu pomawiali o ojcostwo, co mniej strasznym się zdawało wobec tego innego możliwego rodzica, który zgrzeszyłby bezmiernie, gdyby to prawda, że z panią Faviolą się zadał. Aż włosy dęba stawały, tak to ohydne pokalanie boskich praw!
- Niechaj cisza nad tym – już mniej rzekł gwałtownie pan Herubald. – Wolę nie dociekać.
- Ale ludzie będą i nigdy nie przestaną. Bo straszna to rzecz! Tym bardziej, że nie wiadomo co z panią Faviolą. Sygymert nic nie mówi. Jakby nie istniała.
- Może tak lepiej.
- Mój panie! – wykrzyknął sługa..
- Wiem o czym myślisz – westchnął suweren. – Ale nie trzeba drążyć tego sekretu. Nie mamy prawa. Wierzę, że cokolwiek uczynił rycerz Sygymert, to nie złamał świętego zakonu. Nie bez powodu spóźnił się na owo spotkanie z moim nieszczęsnym synem, który, jak mi powiadano, zguby szukał – głos możnowładcy załamał się, ale tylko na chwilę. – Wierzę w prawość mego rycerza. Nie chcę Bogów obrażać. Straciłem syna! Ich wola. Lecz mam jeszcze jednego, więc mój ród nie przepadnie, zaś mistrz Sygymert tak mi go wychowa, że będę z niego dumny.
Lecz przyboczny nieco inaczej patrzył na te sprawy. Dowiedział się w jaki sposób cnotliwy rycerz porżnął ludzi w karczmie. Co z tego, że winnych?! Godzi się dobremu rycerzowi udawać rzeźnika? Jakie zło przywiodło go do tak występnych obrachunków?
Etykiety: fantasy, Jastek Telica, W drodze
Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna