niedziela, 21 grudnia 2014

Stu dwudziestu krasnoludów


To stary pomysł sprzed ponad dwudziestu lat. Pierwotna wersje tzn. Dziedzictwo, które wtedy nazywało się inaczej i Stu dwudziestu krasnoludów, które dawną nazwę utrzymały, powstały jakoś tak w 1990, a może rok wcześniej. Albo rok później. Gdzieś mam to zapisane, ale to nie aż tak znowu przesadnie ważne, bym sprawdzał. To była całkiem inna wersja.
I zła.

Czemu?

Wtedy miałem niezachwiane przekonanie, że piszę po prostu świetnie, bo o bardzo ważnych sprawach, a kto tego nie widzi, ten głąb.
Nudziłem jak diabli.
Za wiele narratora, który był w stanie prześledzić ułamek myśli bohaterów, mnóstwo przemyśleń, niby takich głębokich, które powstawały z prędkością serii z karabinu maszynowego. I dygresje. Gorzej, bo dygresje od dygresji.
Po prostu pisałem za szybko.
Byłem w stanie wystukać siedem stron w ciągu godziny. I tak niekiedy się zdarzało. A należy zaznaczyć, że były to strony obszerniejsze niż typowe w edytorze tekstów z czcionką 12, do tego wtedy używałem maszyny, co wymaga nieco większego wysiłku niż klawiatura. Gdybym teraz tak pisał, to w ciągu godziny bębniłbym stron dwanaście.
Zgroza!
Nikt później nie dałby rady tego przeczytać.
Taki to wtedy był Naród Smoka, choć przypominam, nazywał się wtedy inaczej.

Przyjaciele go jednak zmogli. I o dziwo jedno wydawnictwo, które postanowiło to coś opublikować.
Na szczęście upadło.
Ze wstydu nie wylazłbym z mysiej dziury, mając tytuł bycia tegoż autorem. Gorąco mi się robi na samą myśl, zimno też.
Przesadzam oczywiście. Wiem, że to nie zostało wydane.
Choć mało brakowało.

Co oni w tym widzieli?
Pewien Autor znany i szanowany, który z tym wydawnictwem miał tyle wspólnego, że tam publikował (i chyba mu płacili, co raczej należało do wyjątków) coś tam skrobnął o moich wypocinach. Łaskawy się okazał mimo wszystko. Choć pisał o innej książce, takiej, w której nie mogłem zmienić ni przecinka, tak było wybitne
Długie z pewnością.
Żeby oprzeć się na konkretach, wspomnę, że znalazła się tam taka scena, w której była podnoszona i opuszczona łapa do ciosu.
Rozpisana na półtorej strony!
Bo się wstrzymywałem, wszak mógłbym na trzy.
Tego arcydzieła jednak ruszyć nie mogłem. Toż zbrodnia na literaturze! Zatem stanęło na ówczesnej wersji Narodu Smoka. Może za sprawą części trzeciej? Bo była nawet zabawna. Kiedy OGROMNYCH mądrości nie wykładałem. W większości jednak była napisana źle. Nawet po redakcjach. Wtedy wyobrażałem sobie Bóg wie co.
Ale On czuwał.
I wydawnictwo bardzo w porę splajtowało.
Poczynało sobie nazbyt ambitnie.
Swoją drogą taki upadek to widomy znak łaski bożej. Ba! Niemal dowód Jego istnienia. Naprawdę nie dopuścił do nieszczęścia.
Przez lata do tego tekstu nie zaglądałem. Ale skończyłem Gryfa i czasu mi nie brakło. Co robić? Nim jednak sięgnąłem do tej dawnej twórczości, przyszedł mi do głowy absurdalny obrazek. Początek Stu dwudziestu krasnoludów. Spisałem go, dopiero później przeczytałem dawny Naród Smoka. Ręce mi opadły, ale miałem już nad czym pracować. Co prawda po tym jak przeczytałem, to zęby mnie rozbolały i wątroba. Ale zmogłem się, Bóg łaskaw.
Zostawiłem kościec fabularny, wywaliłem idiotyczne głębokie przemyślenia, czyli te wszystkie dygresje, które były po prostu maszynotokiem, sporządziłem plan, określiłem bohaterów. I napisałem Dziedzictwo.
Tu należy odmienić, ze zrezygnowałem z pisania na komputerze. Za szybki jestem, niesie mnie na manowce. To żeby niosło mniej, piszę na kartkach. Odręcznie. Kartka to coś takiego, co zostaje złożone z formatu A4, wtedy powstają cztery stronice formatu A5. Nie rozcinam. Dopisuję oznaczenie. Musi się znaleźć, kartki mają to do siebie, że się mieszają. Sygnatura na czerwono na pierwszej stroniczce u góry z lewej np. SG-IV-4, co znaczy Serce Gryfa, rozdział czwarty, strona czwarta. Cierpliwie mażę te stronniczki. Samo tempo ręcznego pisania skutecznie strzeże przed błądzeniem po bezdrożach przypadkowych motywów.
W taki sposób w czerwcu 2013-ego naskrobałem Dziedzictwo. Oczywiście nie rozdział po rozdziale. Pierwszym zacząłem, później nastąpił trzeci, kończyłem drugim.
Podobną, choć wzbogaconą metodę zastosowałem w Stu dwudziestu krasnoludach, mając zamiar spisać historię w przeciągu półtora miesiąca. A co!
Ale Gryf wciąż nade mną wisiał. Umowa podpisana, redakcja ze strony wydawnictwa ma się rozpocząć. Nie rozpoczynała się, ale ja przygotowany byłem, nawet sam pewne wątki przerabiałem, zwykle coś tam dodając. Czekałem, inne rzeczy na tym cierpiały, zatem Stu dwudziestu krasnoludów zabrało mi o miesiąc więcej niżeli planowałem.
Pilnowałem narratora, im go mniej tym lepiej, dygresje nie będą się trafiały przesadnie. Ale bez samego narratora nie można, trzeba go stosować, choć z umiarem, ja używam go niemalże skąpo, wręcz często go ukrywam, pozwalając jego rolę pełnić bohaterom. Niech jedni opisują drugich, a najlepiej jak to czynią wydarzenia. Nudziarstwem jest mówienie że ten bohater był taki, a owy siaki, niech sami siebie pokażą w działaniu. Lecz w gruncie rzeczy idzie o to, by wszystko ze sobą zmieszać, z umiarem, by potrawy nie zepsuć. Zawsze to najtrudniejsza sztuka.
Ale widzę, że zaczynam objaśniać sprawy, na jakie światło należy rzucać z wielkim umiarem. O ile nie skąpo. Dlatego o nich dość.

Wspomniałem, że rozdziały nie powstały w porządku od pierwszego do ostatniego. Mało. Nie kończyłem rozdziału, a rozpoczynałem kolejny.
Taki tryb pracy ma nieliche wady.
Nie widać postępu, skoro całość rozgrzebana, co frustruje, bo robota trwa, a efektów ni widu ni słychu.
No i pogubić się można, bo mimo rozpisania fabuły, określenia bohaterów, zawsze objawi się jakaś niespodzianka, która sprawia, że pozostałe partie objawiają się trochę niespójne (Bardzo!).
Ale zalety przeważają.
Kiedy domyka się rozdziały, to od razu kilka, co przyprawia o trudny do opisania zastrzyk euforii.
No i klamry można stosować. Choć nie lubię tego określenia. Jakie bym wolał? Takie wzięte z Rozważnej i romantycznej. Ta romantyczna dzwoni po nocy, bo liścik naskrobała do kochanka. Przyzwany sługa staje w przekrzywionej peruce i patrzy z gorzką litością. No, ale miłość! Jak ona dzwoni? Sznurek, na jego końcu dzwonek, co odzywa się w kwaterze sługi, przez co cały dom nie musi się budzić. Lubię takie powiązania, kiedy w jednym miejscu się coś poruszy, zaś w drugim odezwie. Jakby to nazwać?
Może wcale nie trzeba? Po co od razu wszystko przerabiać na jednoznaczne widoczki, znaki? Niechże to pozostaną symbole, one tak cudownie wieloznaczne.
Im więcej umieszczę takich powiązań, tym bardziej się raduję, a metoda pisania w postaci rozgrzebanych kilku rozdziałów, sposób ten wybitnie ułatwia.
I wreszcie jest ciekawiej. Pewne wydarzenia zaskakują nawet mnie. Postaci chcą coś od siebie dodać, pojawi się jakiś drobiazg lub szczypta albo dwie humoru. Natrętnie odezwie się odmienna interpretacja. Świetnie! Doprawiona potrawa okazuje się zjadliwsza, a wszak chodzi właśnie o to, zaś pojawiające się niekonsekwencje to nie koniec świata. Redakcja autorska po to, by je przyciąć.
Oczywiście ten sposób pisania wymaga nawet nie czytania poprzedzającego fragmentu, co kilku. Z czasem zaczyna to dawać w kość. Trudno i tak zalety przewyższają wady.

Wspomniałem o redakcjach.
Pierwsza następuje podczas przepisywania tekstu do wersji elektronicznej.
W tym konkretnym wypadku wiedziałem, że będzie go sporo, to pisząc na karteczkach Stu dwudziestu krasnoludów równocześnie redagowałem na komputer poprzednią księgę. Podczas powstawania części trzeciej, taki los spotkał księgę drugą.
Trzeba tak było, inaczej bym się wykończył, bo od przepisywania plecy bolą.
Oczywiście nie przepisuje mechanicznie, wszak to redakcja. Coś tam usunę, więcej dodam. Często wiem co, wychodziłem niektóre pomysły i je pamiętam. Oto redakcja pierwsza.
Druga nastąpiła po tym jak już miałem na komputerze trzy księgi. Najpierw przeczytałem, co powstało. Poprawiłem, bo ile by pracy autor poświęcał własnemu tekstowi, to i tak wszystkich usterek nie wyłapie. Tak po prostu jest. Coś znowu dodawałem, niektóre wątki tego wymagały.
Dopiero później nastąpił wydruk.
Dla mnie,
Typowy na A4, dwunastką z odstępami na półtora.
Znowu długopis.
Coś skreśliłem, więcej dopisałem.
Po czym wklepanie poprawek i ponowne przeczytanie.
Mordęga. Na tym etapie mam już dość wszelkich opowieści. Kolej na męczenników czytelników.
A tu proszę, mimo włożonej pracy okazuje się, że takie Dziedzictwo padło ofiarą dążności do bycia niegołosłownym. Tak się zapędziłem w budowaniu konfliktu pomiędzy elfem a krasnoludem (bo oni muszą być cięci na siebie jak szerszenie), że całość uczyniłem niestrawną. Więc znowu powrót do określania bohaterów, rozpisywania fabuły.
Katorga.
A przecież i tak cały czas coś tam dodam, bo nawet małe elementy wydają się mieć podstawowe znaczenie i należy je dopracować.

Stu dwudziestu krasnoludów aż takich wielkich zmian nie wymagały, ale pewne wątki oczywiście przepracowałem, choć nie na tyle, by od razu je przenicowywać.

Ale, ale...

Truję!

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna