O Narodzie Smoka
Ale dla porządku trzeba najpierw wspomnieć o kilku sprawach.
A zatem, że ja sobie ten rozdział wyobrażałem inaczej. I pierwotnie napisałem go inaczej.
Nie spotkało się to z uznaniem.
Moi potrafiący czytać przyjaciele nudzili się. Poza jednym. Ale to było znaczące. Z początku, jako że aroganta większego nie znajdziesz, uznałem, że się nie znają. Ja czytać mogłem. Moje oczekiwania ten rozdział spełniał. Dostarczał koniecznych informacji. Ale oni wydziwiali. Przypomniałem sobie jednak jedną z zasad dotyczących pisania. Może o nich kiedy indziej.
Westchnąłem.
Postanowiłem co nieco zmienić. Trochę na podobieństwo fragmentu Gryfa, kiedy to przyjaciółka powiedziała, że w tamtym miejscu przyjaciele za mocno obrabiają dupę Gryppinowi. Chociaż ujęła to w formie: „rzyć”. Tam było łatwo, podzieliłem fragment na dwa, pomiędzy wstawiłem jakiś inny, dorobiłem klamerki. Obrabianie rzyci przestało kłuć.
Uznałem, że w przypadku „Dziedzictwa” metoda się sprawdzi.
Zawiodła.
Czemu?
Najprościej rzecz ujmując, bo zdradziłem sam siebie. a dłużej?
Wytłumaczenie należy rozpocząć od kilku słów o pisaniu Gryfa. Jaki on miał być? Ładny. Przede wszystkim o to pytałem, czy jest ładny? Rozumiałem to w taki sposób, że jest zharmonizowany i umiarkowany. To dążenie do „ładności” sprawiło, że posłuchałem tej rady dotyczącej „obrabiania rzyci”. Uznałem, że straciłem umiar. A umiar to podstawa. O harmonii powiem kiedy indziej (może), tu wspomnę tylko, że szło o to, by o Gryppinie dało się czytać. A trudno o egoistycznym bucu, zatem każdemu fragmentowi, w którym coś z niego ukazywałem, przeciwstawiłem taki, który to wrażenie równoważył. Prosta metoda, którą stosowałem intuicyjnie i chyba z powodzeniem, skoro w zasadzie swój cel osiągnąłem.
Tak samo było z umiarem. Byle nie przesadzić – powtarzałem sobie. Nie kazać temu bohaterowi popełniać wielkich łotrostw, niech to będą małe świństewka. I powolutku dawkować akcję.
Ale nie lubię gołosłowności. Jak o czymś mówić, to opierać się na przykładach, a w „Dziedzictwie” mamy spotkanie elfa i krasnoluda, co niesie niejakie konsekwencje. Skupiłem się na nich. Czyli wyszedł mi konflikt. Opowiedziałem go, przy okazji wprowadzając konieczne informacje. Okazało się to nieczytelne. Oni stale się żarli. Do czego to w zasadzie powinno prowadzić? Ano do tego, że brodacz szpiczastouchowi kulasy by chętnie przetrącił, a gładkolicy nieśmiertelnik kurduplowi łeb rozbił. I cały czas tak samo. Potok docinków.
Komuś zdaje się, że to ciekawe?
Bynajmniej. Nudne. A nudzenia czytelników trzeba się wystrzegać.
Przyjaciół stokroć bardziej. Jeszcze czytać przestaną, a wtedy kto mi zostanie?
Nikt.
Na nowo spojrzałem na historię. Z pokorą. Kim ja jestem? Sługą, który spisuje opowieść, to ona mówi jak ma zostać przedstawiona, bo sama z siebie dąży do ideału.
Tak wyszła wersja, która jest.
Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna