Wieczne Odpocznienie
Minęły dwa lata od wydania, a jeszcze więcej od napisania historii o muzyczce, zatem pora najwyższa, by cokolwiek opowiedzieć o tym tekście.
Pomysł.
Od tego zawsze się zaczyna, czyż nie?
Objawił się on w postaci opowiadania. Teraz
nazywa się to Pokrzywiona muzyczka, a opowiadało o wydarzeniu w
karczmie. Gra tam zaproszona niewiasta, a na skutek tego grania goście
umierają, bo to granie doskonałe.
Skąd podobna idea, że doskonałość zabija? A
może lepiej powiedzieć ostateczność? Nieludzkie dopełnienie? Nieludzkie stąd,
że ludzie skończeni, a taka doskonałość wręcz przeciwnie, sięga absolutu.
To absolut zabija.
Myśl mi się wzięła z Goethego, kiedy Faust
mówi chwilo trwaj, bo takaś piękna, wtedy diabeł zyskuje prawo do duszy. Chwilo
trwaj to zatrzymanie w ruchu, a ruchem życie ludzkie, kiedy ono ulega
stagnacji, następuje koniec. Raczej zwykle chodzi o to zatrzymanie duchowe,
lecz gdyby inaczej przedstawić kwestię?
Dosłowniej?
Przedstawiłem.
Nie do końca żywiłem przekonanie co do
jakości tego przedstawienia. Podejrzewałem tekst o pretensjonalizm. Tam
doskonałość się pojawia, a ze mnie taki autor, co doskonały nie jest. Jak ktoś
niedoskonały może przedstawić doskonałość? Polegnie, chociaż opisać jednak
może.
Był początek roku dwa tysiące osiemnastego.
Leżało mi to opowiadanie, a obawiając się, że jednak nie potrafiłem tego tekstu
ująć poważnie, zaś wyszły mi naiwne wydumki nie publikowałem go na forum
Fantastyki.
I leżało.
A zarazem kusiło, bo nagle, ni z tego ni z
owego, pojawiła się taka myśl, a gdyby bohaterka tego opowiadania spotkała
diabła. Nie bajecznego z ludowych opowiastek, kiedy prosty chłop go wyonaca,
ale takiego mądrego.
No i ta myśl wylęgnąwszy się, nie odpuściła.
Na przełomie kwietnia i maja tegoż roku zacząłem ją urzeczywistniać. Ręcznie i
na karteczkach, nie będę tu opisywał co to za wynalazek, wspominałem gdzie
indziej, tu tylko moje widzenie rozwoju tekstu.
Bałem się przede wszystkim, że wyjdzie za
krótki. Oceniałem, że długość wyniesie między trzydzieści a czterdzieści
karteczek. Po przepisaniu na wielkość sformatowanego tekstu mnożyć razy dwa.
Szokująco mało.
Oczywiście dochodzą dodatki, dodać połowę.
I tak niewiele.
Żadna powieść.
Ale pisałem. Nie zrobiłem żadnych notatek,
poza imionami. I tak nie wszystkimi. Później zgubiłem młodego pomocnika
muzyczki, w wyniku czego urodził się drugi. Ale wiedziałem, co mam robić.
Najpierw przedstawienie sytuacji, czyli mord, później pojawia się bohaterka, a
dziwna, niedopowiedziana. I na zmianę. Raz tamto, raz ona. Kiedy układ się
pojawił, wtedy już został.
Teraz są to rozdziały. Na karteczkach ich nie
było, tylko oddzielenie ustępów gwiazdkami. I tak praca postępowała. Wolno.
Przyspieszyłem w Murowańcu, kiedy pisałem po trzy stroniczki, czasem nawet całą
karteczkę. W rezultacie skończyłem na początku grudnia.
I wtedy pierwsze miłe zaskoczenie.
Pięćdziesiąt dziewięć stron. Naprawdę pięćdziesiąt
osiem, bo w trakcie pisania pogubiłem się i w jednej karteczce zostawiłem pusty
środek, a pięćdziesiąta dziewiąta to jedna stroniczka, ale dodałem drugą z
rozwojem ważnego dialogu.
Ogółem, nieźle.
Przepisanie na komputer da dwa razy więcej
plus dziesięć procent, ponad sto dwadzieścia stron. A nawet więcej, bo ja
dodaję brakującą atrybucję. Karteczki, są zwięzłe, ograniczone do tego, co
najważniejsze. Dialog, zaznaczone didaskalia, szczątkowe opisy, wszystko
zostanie rozbudowane. Wyjdzie trzy razy więcej.
Zacząłem przepisywać.
Nie od razu.
Od maja i szło wolno.
Myślałem, że uporam się góra w cztery
tygodnie.
Trwało dwa razy dłużej.
Lenistwo?
Nie, to był straszny czas, niezwykłe, że w
ogóle temu podołałem.
Ale w lipcu miałem tekst wpisany na komputer
w formacie typowym. Wyszło dwieście pięćdziesiąt osiem stron i czterysta dwa
tysiące znaków.
Coś!
Więcej niżeli oczekiwałem, ale musiałem
naprawdę sporo tych atrybucji dodać. Po czym poprawki, zwyczajowe, przełożenie
na inny format, ponowne przeczytanie, znowu. Po takiej obróbce tekst urósł do
czterystu dwudziestu siedmiu tysięcy znaków. Po czym wydruk, poprawki na
wydruku i czterysta czterdzieści dwa tysiące znaków. Później znowu zabawa z
wersjami komputerowymi i około dziesiątego sierpnia posłałem tekst do wydawców
liczący już czterysta czterdzieści osiem tysięcy znaków.
Na tym się nie skończyło, wydany w Abyssosie
liczył czterysta sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, od tego czasu jeszcze doszło
tysiąc znaków.
Niewiele.
Tytuł. Najpierw to było muzyczka i zło
wcielone, czyli mizw, tak pisałem sygnaturki na karteczkach, ale stale się zastanawiałem
nad tytułem. A tam cisza się często pojawia, więc przez pewien czas była to
Cisza. Ale nie pasowało mi, to kolejnym tytułem był Sen wiekuisty. Ładnie w
sumie. Ale kiedy pewne rzeczy sobie przeczytałem, i że ja tego diabłem
odpoczynkiem obdarowuję, to wydało mi się to tak cudownie perwersyjnie piękne,
że powstrzymać się nie mogłem. I już taki tytuł został.
Jak mi się pisało?
Dobrze i łatwo, choć, jak widać po czasie,
niekrótko. Nie potrzebowałem notatek, wszystko miałem w głowie, bo ten tekst
ułożył mi się jako prosty. On w gruncie rzeczy skomplikowany jest, ale nie w
taki sposób, bym tego skomplikowania nie ogarniał. Ono mi się układało.
Ale już o tym wspominałem.
A później wydawanie.
Oczywiste odmowy, że mamy ciebie w dupie.
Też mam ich w dupie.
Oczywiście tak mi nie napisali, to
zwyczajowe, że tamto i owamto, w większość mając mnie w dupie, nawet nie
raczyła tego ogłosić.
To już wolę tych, co ogłaszają.
Na początku marca pojawiła się szansa, ale
był to czas covidowy. Czy dlatego później wydawnictwo nie zaryzykowało? Nie wiem,
ostatecznie po pierwszej odpowiedzi, później się nie odezwali, a ja się nie
narzucam. Nie to nie.
No, ale był ten Abyssos, do którego w swoim
czasie posłałem opowiadanie o współczesnym zagubionym w nowoczesności wodniku. Książki
zaczęli wydawać.
I mnie wydali.
Małe to wydawnictwo, niewiele może, a ja sam
od siebie, jeśli idzie o promocję nic nie dodam.
Nie ten charakter.
Toteż nikt o Wiecznym Odpocznieniu nie
wie.
Szkoda.
Takie życie.