piątek, 12 kwietnia 2024

Wieczne Odpocznienie

Minęły dwa lata od wydania, a jeszcze więcej od napisania historii o muzyczce, zatem pora najwyższa, by cokolwiek opowiedzieć o tym tekście.

Pomysł.

Od tego zawsze się zaczyna, czyż nie?

Objawił się on w postaci opowiadania. Teraz nazywa się to Pokrzywiona muzyczka, a opowiadało o wydarzeniu w karczmie. Gra tam zaproszona niewiasta, a na skutek tego grania goście umierają, bo to granie doskonałe.

Skąd podobna idea, że doskonałość zabija? A może lepiej powiedzieć ostateczność? Nieludzkie dopełnienie? Nieludzkie stąd, że ludzie skończeni, a taka doskonałość wręcz przeciwnie, sięga absolutu.

To absolut zabija.

Myśl mi się wzięła z Goethego, kiedy Faust mówi chwilo trwaj, bo takaś piękna, wtedy diabeł zyskuje prawo do duszy. Chwilo trwaj to zatrzymanie w ruchu, a ruchem życie ludzkie, kiedy ono ulega stagnacji, następuje koniec. Raczej zwykle chodzi o to zatrzymanie duchowe, lecz gdyby inaczej przedstawić kwestię?

Dosłowniej?

Przedstawiłem.

Nie do końca żywiłem przekonanie co do jakości tego przedstawienia. Podejrzewałem tekst o pretensjonalizm. Tam doskonałość się pojawia, a ze mnie taki autor, co doskonały nie jest. Jak ktoś niedoskonały może przedstawić doskonałość? Polegnie, chociaż opisać jednak może.

Był początek roku dwa tysiące osiemnastego. Leżało mi to opowiadanie, a obawiając się, że jednak nie potrafiłem tego tekstu ująć poważnie, zaś wyszły mi naiwne wydumki nie publikowałem go na forum Fantastyki.

I leżało.

A zarazem kusiło, bo nagle, ni z tego ni z owego, pojawiła się taka myśl, a gdyby bohaterka tego opowiadania spotkała diabła. Nie bajecznego z ludowych opowiastek, kiedy prosty chłop go wyonaca, ale takiego mądrego.

No i ta myśl wylęgnąwszy się, nie odpuściła. Na przełomie kwietnia i maja tegoż roku zacząłem ją urzeczywistniać. Ręcznie i na karteczkach, nie będę tu opisywał co to za wynalazek, wspominałem gdzie indziej, tu tylko moje widzenie rozwoju tekstu.

Bałem się przede wszystkim, że wyjdzie za krótki. Oceniałem, że długość wyniesie między trzydzieści a czterdzieści karteczek. Po przepisaniu na wielkość sformatowanego tekstu mnożyć razy dwa.

Szokująco mało.

Oczywiście dochodzą dodatki, dodać połowę.

I tak niewiele.

Żadna powieść.

Ale pisałem. Nie zrobiłem żadnych notatek, poza imionami. I tak nie wszystkimi. Później zgubiłem młodego pomocnika muzyczki, w wyniku czego urodził się drugi. Ale wiedziałem, co mam robić. Najpierw przedstawienie sytuacji, czyli mord, później pojawia się bohaterka, a dziwna, niedopowiedziana. I na zmianę. Raz tamto, raz ona. Kiedy układ się pojawił, wtedy już został.

Teraz są to rozdziały. Na karteczkach ich nie było, tylko oddzielenie ustępów gwiazdkami. I tak praca postępowała. Wolno. Przyspieszyłem w Murowańcu, kiedy pisałem po trzy stroniczki, czasem nawet całą karteczkę. W rezultacie skończyłem na początku grudnia.

I wtedy pierwsze miłe zaskoczenie.

Pięćdziesiąt dziewięć stron. Naprawdę pięćdziesiąt osiem, bo w trakcie pisania pogubiłem się i w jednej karteczce zostawiłem pusty środek, a pięćdziesiąta dziewiąta to jedna stroniczka, ale dodałem drugą z rozwojem ważnego dialogu.

Ogółem, nieźle.

Przepisanie na komputer da dwa razy więcej plus dziesięć procent, ponad sto dwadzieścia stron. A nawet więcej, bo ja dodaję brakującą atrybucję. Karteczki, są zwięzłe, ograniczone do tego, co najważniejsze. Dialog, zaznaczone didaskalia, szczątkowe opisy, wszystko zostanie rozbudowane. Wyjdzie trzy razy więcej.

Zacząłem przepisywać.

Nie od razu.

Od maja i szło wolno.

Myślałem, że uporam się góra w cztery tygodnie.

Trwało dwa razy dłużej.

Lenistwo?

Nie, to był straszny czas, niezwykłe, że w ogóle temu podołałem.

Ale w lipcu miałem tekst wpisany na komputer w formacie typowym. Wyszło dwieście pięćdziesiąt osiem stron i czterysta dwa tysiące znaków.

Coś!

Więcej niżeli oczekiwałem, ale musiałem naprawdę sporo tych atrybucji dodać. Po czym poprawki, zwyczajowe, przełożenie na inny format, ponowne przeczytanie, znowu. Po takiej obróbce tekst urósł do czterystu dwudziestu siedmiu tysięcy znaków. Po czym wydruk, poprawki na wydruku i czterysta czterdzieści dwa tysiące znaków. Później znowu zabawa z wersjami komputerowymi i około dziesiątego sierpnia posłałem tekst do wydawców liczący już czterysta czterdzieści osiem tysięcy znaków.

Na tym się nie skończyło, wydany w Abyssosie liczył czterysta sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, od tego czasu jeszcze doszło tysiąc znaków.

Niewiele.

Tytuł. Najpierw to było muzyczka i zło wcielone, czyli mizw, tak pisałem sygnaturki na karteczkach, ale stale się zastanawiałem nad tytułem. A tam cisza się często pojawia, więc przez pewien czas była to Cisza. Ale nie pasowało mi, to kolejnym tytułem był Sen wiekuisty. Ładnie w sumie. Ale kiedy pewne rzeczy sobie przeczytałem, i że ja tego diabłem odpoczynkiem obdarowuję, to wydało mi się to tak cudownie perwersyjnie piękne, że powstrzymać się nie mogłem. I już taki tytuł został.

Jak mi się pisało?

Dobrze i łatwo, choć, jak widać po czasie, niekrótko. Nie potrzebowałem notatek, wszystko miałem w głowie, bo ten tekst ułożył mi się jako prosty. On w gruncie rzeczy skomplikowany jest, ale nie w taki sposób, bym tego skomplikowania nie ogarniał. Ono mi się układało.

Ale już o tym wspominałem.

A później wydawanie.

Oczywiste odmowy, że mamy ciebie w dupie.

Też mam ich w dupie.

Oczywiście tak mi nie napisali, to zwyczajowe, że tamto i owamto, w większość mając mnie w dupie, nawet nie raczyła tego ogłosić.

To już wolę tych, co ogłaszają.

Na początku marca pojawiła się szansa, ale był to czas covidowy. Czy dlatego później wydawnictwo nie zaryzykowało? Nie wiem, ostatecznie po pierwszej odpowiedzi, później się nie odezwali, a ja się nie narzucam. Nie to nie.

No, ale był ten Abyssos, do którego w swoim czasie posłałem opowiadanie o współczesnym zagubionym w nowoczesności wodniku. Książki zaczęli wydawać.

I mnie wydali.

Małe to wydawnictwo, niewiele może, a ja sam od siebie, jeśli idzie o promocję nic nie dodam.

Nie ten charakter.

Toteż nikt o Wiecznym Odpocznieniu nie wie.

Szkoda.

Takie życie.

niedziela, 26 marca 2017

Serce Gryfa - Przyjaciel samotnego bohatera


Czyli mamy na samym początku paradoks lub jak ktoś woli oksymoron, bo samotny bohater nie może mieć przyjaciela. Z natury jest sam.
Tak jednak pisać się nie da. Samotność implikuje niemożność odzywania się do kogoś, a nie odzywanie się do kogoś w konsekwencji prowadzi do tego, że mamy milczenie. Bardzo to mądre i zen i w ogóle, ale książki nie polegają na milczeniu. Książki posiadają słowa. Wniosek taki, że nawet samotny bohater musi posiadać interlokutora.
Ale w zasadzie po co komu samotny bohater?
Po to by przyjechał i zrobił porządek. Nie trzeba zaraz oglądać się na fantasy, wystarczą dzieła bardziej kanoniczne jak chociażby westerny. Mit pojedynczego bohatera bardzo mocno usadowił się w naszej kulturze. Gdziekolwiek się nie obrócimy to takiego znajdziemy. Robi swoje i odchodzi. Tu można by zadać ciekawe pytania dlaczego potrzebujemy takiego herosa i nie wystarczają nam tworzone żmudnie instytucje. Odpowiedzi już jednak nie były aż tak ciekawe.
Fantasy na takim bohaterze żeruje. Tylko, że pojawia się problem, jak do diabła pokazać. Jeszcze sprawdzi się w opowiadaniach, jako formach krótszych, opartych na zaskoczeniu, zwrotach akcji i puencie, ale już gorzej w powieści. Bohater musi zostać przedstawiony, a najlepiej by czyniono to przy pomocy interlokutora niźli monologów wewnętrznych. Monologi takie to dobrze wypadają, kiedy dwóch intelektualystów zaczyna dyskusję o współczesnych problemach. Bardziej pospolici osobnicy wolą w tym czasie przeczytać lub obejrzeć coś, co ma jakąś fabułę a o ludzkich losach mówi za pomocą dramatycznej opowieści, a nie filozoficznych dysput. Jakby powiedziała Lizzy Bennet filozofami jesteśmy wtedy, kiedy nikt z nami nie chce tańczyć. I to całkowita racja. Wniosek jednakże taki, że samotny bohater nie sprawdza się, jeśli za długo jest sam.
No, ale jest samotny.
Gryppin wędruje od miejsca do miejsca, udowadniając, że nie ma nad siebie większego sobka. Spotyka ludzi, ale wędrówka w większości odbywa się samotnie.
No, Pontryk jest z nim.
I z tym Pontrykiem gada, który mu oczywiście, jak to koń, odpowiedzieć nie może. Lub nie chce. Zatem choć bohater jest sam, to jednak nie zawsze. I czasem się przez to odezwie. Ale musi to wypaść przekonywająco. Sceny muszą mieć uzasadnienie, że on z tym koniem nie bez powodu gada.
Ponadto obecność kogoś innego rozładowuje nikczemność Gryppina. W innych sytuacjach tym bywali interlokutorzy, czyli Leyn, Krzezik, Brennus i mnóstwo innych. Egoizm Gryppina trzeba było koniecznie zestawiać z czymś innym, nie tylko po to, by go uwidocznić, ale przede wszystkim, by nie istniał tylko on. To potrzeba równowagi.
Ale widzę, że władałem się z rozważania o jakimś innym aspekcie, a nie towarzysza samotnego bohatera, to wracajmy do naszych baranów.
Prześledźmy kilka scen.










Przykładów znalazłoby się więcej, ale nie ma powodu, by śledzić wszystkie. Tyle wystarczy, jeśli idzie o ilustrację zastosowanej sztuczki.

niedziela, 19 marca 2017

Serce Gryfa - klamry

I od razu zastrzeżenie, że sam dla siebie takiego określenia nie używam. W tym wypadku wiem, o co mi chodzi, ale ono ogólnie przyjęte.
Jednakże się nie sprawdza.
Niby były już wszystkie opowieści. Jeśli chodzi o fantasy, to po Odysei chyba nic nowego nie odkryto. Mamy motyw wędrówki, przeznaczenia, powrotu króla, wiernej żony i zamieniania ludzi w świnie. Dziw, jeśli idzie o to ostatnie, to nawet magii nie trzeba. Ponadto świat umarłych, gniew bogów i wszelakie potwory. Wszystko, co zawiera w sobie fantastyka magiczna.
Czy to znaczy, że nie znajdziemy nic nowego?
To mniej więcej tak, jak z zastanawianiem się, czy człowiek to stworzenie natury, czy kultury. Kiedy uczono mnie sztuki interpretacji wskazywano na psychaonalizę Freuda jako hermeneutykę redukcyjną, taką która człowieka opisywała jako coś małego, redukując do schematycznych zachowań. Przeciwstawiano psychoanalizę jungowską, z tymi wszystkimi archetypami jako hermeneutykę ustanawiającą, rozbudowującą znaczenie, na nowo opisując dogmaty. Czym zresztą ma zajmować się hermeneutyka, tłumaczeniem tekstów, na formę jaką pojmujemy.
Ale już nie ich przekształcaniem.
Z tego właśnie powodu nie przepadam (cóż za eufemizm, prędzej nie znoszę!) postmodernizmu. On nam nie pokazuje innych światów, ale stale kręci się wokół naszego, próbując go zrozumieć. Jakoś nie mam wrażenia, że siebie nie znam. Wiem, jaki jestem, to inni mnie ciekawią, odmienne epoki i światy. Nie chcę tkwić tylko we własnym, ten nie mój też mi może coś zaofiarować.
Czy zatem wszystkie książki w fantasy już napisano, skoro w dziele Homera mamy pierwowzór wszystkiego?
Nie.
Forma zmienia treść, dodaje jej nowych znaczeń. Nie wiem, czy jesteśmy stworzeniami bardziej natury czy kultury, ale niewątpliwie opisujemy siebie dziełami kulturowymi, szukając nowych kontekstów. Takim kontekstem są dla mnie klamry.
Ale to złe określenie. Klamry to element budowy dzieła fabularnego. Spina odległe cząstki, nadając im nowe znaczenie, szersze niż suma tych dwóch. Ja wolę, by spinały więcej fragmentów. I w Gryfie jest tego mnóstwo.
Jak to realizowano?
Daruję sobie najbardziej oczywisty przykład z Leyn czeszącą włosy.
Inne.
Oto przykłady.


Klamra duża:




Ta klamra to budowla z jej znaczeniem na wczesnym etapie i późniejszym.



Dalej krótsza, a w zasadzie najkrótsza możliwa:


Tu chodzi o obydwoje nad rzeką. Przechodzenie skojarzeń od niego do niej.



I ciąg:



W ostatnim przypadku motyw przewodni to ten nagrody. Przeróżnie umiejscawianej. Konteksty mają podstawowe znaczenie.


Podobnych zabiegów znajdzie się w Gryfie znacznie więcej. W zasadzie to ogrom. Na szczęście zapomniałem większość, a przypominać sobie nie chcę.
Miałem zamiar jeszcze tu wrzucić to, co odnosi się do serca gryfa, ale w sumie nie ma po co, wiadomo o co chodzi.

niedziela, 5 marca 2017

Serce Gryfa - kluczowe

Po napisaniu Gryfa najwięcej zmian dotyczyło rozdziałów drugiego i jedenastego. W jedenastym pojawiał się Anatarius i należało skonfrontować obydwu kreczowników, w drugim zaś pokazać to, co najważniejsze, a mianowicie w jaki sposób powstała księga.
Oczywiście nie czytałem jej. I nie wiedziałem tak naprawdę, jaka ma być.
Ale wiedziałem, w jaki sposób powinna zostać przedstawiona.
Nie przepadam za typem narracji, kiedy za wiele cytuje się myśli bohaterów. Wolę jak oglądane są ich poczynania. To moim zdaniem ciekawsze, a czytelnik sam sobie tłumaczy, kim jest bohater.
Jednakże taki sposób implikuje pewien rodzaj opowiadania. W tym wypadku połączony dodatkowo z wieloma źródłami, które muszą wpłynąć na powstanie kreczowskiego dzieła. Nie mogą być oczywiste, a na dodatek muszą dotykać wielu dziedzin. Nie tylko tego, czego Gryppin się nauczył, ale również tego, co go spotyka. Doświadczenia zyciowe to również jakaś nauka. Te wszystkie prądy muszą się ze sobą mieszać, by nie było wiadome, co właściwie powoduje powstanie kreczowskiej księgi. Dlatego pojawia się Herrin na rynku i zeschnięte ziarno, i stary poborca podatkowy, i opiekun biblioteki, i opowieść o kupcu. I wszystko to, co mogło nie wprost, ale zmierzać do celu.
Co zajmuje sporo stron.
A musi być ciekawe.
I najlepiej humorystyczne.
Bałem się tego miejsca. Rozdział drugi powstał jako przedostatni, ale napisałem go w cztery dni. Wszystko to, co wydawało się skomplikowane, układało się naturalnie i w gruncie rzeczy łatwo. Wiedziałem już jaki jest Gryppin, co powinien zrobić i jak kawałek prawdy może przebić się do tego oportunisty. Tworząc element tego, co później na niego wpłynie.
Czyli bawiłem się podczas pisania dobrze.

Taka uwaga, że to nie jest wersja opublikowana, ale późniejsza, rozbudowana o niezbędne dodatki.

































niedziela, 26 lutego 2017

Serce Gryfa - ulubiona scena



Każdy ma coś, co lubi najbardziej.
Na przykład śledzie marynowane w zalewie imbirowej w sosie czekoladowym.
Są różne gusta.
Z dzieł to ja chyba nad wszystkie inne przedkładam filmową scenę z Pana Wołodyjowskiego, ale serialu, kiedy wszystko się wydaje między Kettlingiem a Krzysią, a Wołodyjowski jest sprawcą tego wydawania i mówi: Zmogłem się. Co zarazem straszne i żałośliwe.
Bardzo też lubię Siedmiu samurajów. Najwybitniejsze dzieło filmowe, jakie kiedykolwiek powstało, a z polskich Wesele, ale zrobione przez Wajdę. Z książek Lalkę i Pana Tadeusza, i Paragraf 22, choć tu lista byłaby dość długa
Pisząc Gryfa dojechałem do rozdziału, kiedy Zuranka spotyka Gryppina. Nie dość, że od tego miejsca robota ruszyła jak z kopyta, to jeszcze ta scena rozbawiła mnie dokumentnie.
No, jako twórca się przyznaję, że cieszy mnie moja skrobanina.
Żenada!
Nie jest to dokładnie ta wersja, która została opublikowana. Publikacja nie uwzględniła wszystkich moich poprawek. Wtedy nie było ich za wiele. Później zrobiło się znacznie więcej. Udoskonalałem ile wlezie.
Poprawiałem ochoczo, mniej więcej przez rok. W tej scenie akurat zmian nie tak wiele, choć są. Musiałem wyostrzyć drobnicę, by całość wybrzmiała odpowiednio. Oczywiście powinienem także przeprowadzić ponowną redakcję.
Ale wcale mi się nie chce.
To poniżej skany mojej ulubionej sceny Gryfa.

















Etykiety: ,