poniedziałek, 4 maja 2015

Ukryte, cz.1 - prolog i przedrozdział I

Skończony Smok, na razie nie ma nic więcej, to za coś nowego trzeba się zabrać.
Bo nudno!
Przeznaczenie, a w rzeczywistości Ukryte. Nowa nazwa.
Przeznaczenie w swoim czasie było po prostu określane książką. Stary pomysł, zanotowany po raz pierwszy w pierwszej klasie liceum, a zrealizowany w trzeciej. Wtedy był to drobiazg, tak z piętnaście stron typowo znormalizowanych, dziś sześćset dwadzieścia pięć. To nie jedyna różnica. Rozbudowywały mi się wątki. Niektóre tak, że zastanawiałem się nad zrobieniem z tej książki humoreski. Zrezygnowałem, bo jednakże się nie da, za to wprowadziłem mnóstwo zabawnych motywów. Nawet w takiej karczmie, co znajdzie się w przedrozdziale drugim, choć tam oczywiście awantura. Jakże by inaczej, skoro oberża, to krew musi się lać.
Ukryte stąd, że przeznaczenie nie jest czymś jasnym, tak bardziej mi się kojarzy i zawsze tak patrzyłem, nawet jak pisałem pracę roczną o Horsztyńskim. Nawet wtedy. Ponadto ukryte motywy, ukryte postaci. Mnóstwo tych tłumaczeń. Rzecz jasna ich nie podam.
Książka jest trudna. Nie ma co ukrywać, realizując to co skomplikowane i niełatwe, dążę do tego, by okazało się jeszcze trudniejsze. Nigdy dość gmatwania.
I tu nastąpi tego początek.
A dzisiaj dlatego, że urodziny Kubusia. Kubuś stawiał przy mnie pierwsze kroki, a jednym z pierwszych słów jakie się nauczył, to moje imię. Długo musiałem walczyć, by nazywał mnie wujkiem, jak wypada. Zawsze grzeczne dziecko, które domykało szuflady, a pokazując na wieżę kręciło paluszkiem i mruczało: ne, ne. Jedyna rzecz, której zabraniałem używać do zabawy.
Wszystkiego najlepszego Kubusiu!

W kwestii formalnej. Rozdziały są długie, zatem nierzadko będą dzielone, tak na cząstki wielkości ok. 25 stron. Ponadto znaczki:

*** odstęp mały, zwykle bez zmiany czasu i przestrzeni

 *
** odstęp duży, inne miejsce i czas

Przygotujcie się, łatwo nie będzie!







Prolog

Choćby cała się przelała, później wyparowała i napłynęła od nowa ze źródeł i lodowców, ona zawsze zmienna, okazywała się najwierniejsza. Gdy jedne góry zmalały, a inne wzrosły wyżej niż wespnie się kozica, gdy ogrody i sady zostały pochłonięte przez pustkowia, gdy lasy spłonęły, ona jedna zachowała pamięć dawnego nieba i gwiazd. Nie tych, które dziś świeciły na niebie, lecz tych, które przetrwały w niej, bo miały w sobie odwagę i nie przesłaniała ich zasłona niepamięci. Choć nie żyła właściwie, nie drążyła korytarzy w ziemi jak robak, nie falowała na powierzchni jak trawa, nie wzbijała się w powietrze jako chmura ciem i trzmieli. Żywa, a nieczuła jednocześnie. Zmienna, a stała.
Biegł przez bór. Noc wokoło. Większość gałązek usuwała mu się z drogi. Wyczuwała jego krew. Cofała ciernie. Ale niektóre, kolczaste wpijały się, by go zatrzymać. Te go raniły upuszczając krwi.
Lecz póki ciemność kryła ziemię, póty nie tracił nadziei.
Rozbłysły gwiazdy, zajaśniał księżyc, zwinęła się kurtyna mroku. Zakrzyczał, przyspieszył kroku. Mech nie więził stóp, pajęczyny się unosiły, drzewa spod nóg zabierały korzenie. Żaden nornik nie przygoitował na niego zasadzki. 
Biegnący oddychał coraz głośniej i z coraz większym trudem. Płuca wrzały, serce zamierało. Bo pewne, że przybędzie za późno.
Tak wypadł na polanę tonącą w blasku księżyca. Całkiem jak wydra wynurzająca się z mętnej toni podczas łowów na ryby radośnie pluskające. Zatrzymał się, nabierał powietrza z  obezwładniającym strachem. Bał się patrzeć. A jednak chłonął wszystko, tak chciwie jak zaraźliwy ogień pożerający susz.
Na środku zatrzymała się piękna, odziana w biel tak czystą jak śnieg na turni w słońcu. Ogień w jej włosach płonął goręcej niż młode słońce. Patrzyła na przybysza. Oczy miała zielone i bezdenne, niczym najtajniejsze głębie lasów. Bardzo żywe, a przy tym tak badawcze jakby starca nad śmiercią, który wie wszystko. Zabolało. Teraz w jej wzroku sama bezbrzeżna łagodność. Stłumił strach. Należał do wielkiego rodu, który nie drży przed żadnym wrogiem, a przed nieszczęściem nie pada na kolana.
Więc patrzył na nią bez trwogi.
Wtedy jej oczy się zmieniły. Tak nagły powiew burzy spokój nieruchomej tafli wody. Fala sprawia, że gładka toń drga, a jeśli wiew przemyka pośród drzew, wtedy dodaje do niej niespokojny, złowieszczy szum. Zatem wszystko wokół zaczyna słuchać. Oczy kpiły a zarazem zapraszały oraz drwiły jak kochanka, gdy przyzywa, choć zarazem broni ust a pyta: i co dalej poczniesz, miły?
Odpowiedział przekorą i odwagą. W sercu zbudował potężny zamek najeżony wieżyczkami strzelistych słów i blanek – czułych westchnień. Zrobił też krok w jej stronę, by chwila nie uciekła, a jej zgoda nie przeminęła.
- Jesteś, pani – zwrócił się do niej.
Młodzik, taki obiecujący, choć światło w nim zblakło. Uśmiechnęła się nad wyraz ostrożnie. Taki zaraz całe życie chce ofiarować.
- Oczywiście – lekko pokręciła głową.
- To ładnie z twojej strony. Nie spodziewałem cię tu jeszcze zostać.
- Nigdzie mi się nie spieszy. Byłam ciekawa. Nie masz mi tego za złe?
Roześmiał się.
- Bądź jednym ze mną – poprosił kładąc rękę na sercu.
Rozbawił ją. Więc jednak od razu całego siebie nie poświęca. Taka gra. Uśmiechnęła się z głębi siebie.
- Naprawdę tego chcesz? To nie jest wspólnota dla kogoś tak żywego jak ty – tak włosami zamachała, że rozsypały się niby kaskada.
- Nie mam nikogo – odparł.
- Znajdziesz – lekko zmrużyła oczy.
- Skąd wiesz?
- Wszystko mi to mówi. Nawet ja nie mogę stanąć mu na drodze.
- Jak miło, ale nie chcę wszystkiego.
Zaśmiała się. Wszystko wokół pojaśniało.
- Kiedy pokochasz, zechcesz. Zapewniam.
- Ale nie chcę. Nie z obecnymi ludźmi moja wspólnota. Z ich strony co innego. Nie wiesz?
Naprawdę ją bawił. W takiej chwili. Mogłaby go pokochać.
- A jednak to silniejsze niż ja. Zejdę temu z drogi, póki co.
- A ja? Nie umiem schodzić z drogi.
- Naucz się.
- Po co?
- Masz wybór.
- Czyżby?
- Nic się nie spełni bez ciebie.
- Ale wiadomo jak mniej więcej wszystko się skończy – uśmiechnął się tak, że odwróciła od niego wzrok.
Zaśmiał się gorzko, a jednak zaczynał jaśnieć. A światło to życie.
- To wciąż niewola, tylko inaczej się nazywa.
- Powiesz mi jak?
- Piękna pani, chciałbym by nosiła twe imię.
Wtedy znowu zaczęła patrzeć na niego nad miarę łagodnie. I ze współczuciem.
Zatem zobaczył tamtych dwoje tonących w zimnym blasku. Włosy mieli srebrzyste jak fala w świetle gwiazd. Uklęknął.
Oczy matki – głęboka zieleń w zieleni. Jak zawsze spokojne i mądre, z zastygłym w nich pytaniem i kpiną. Jej włosy unurzane we krwi.
Dalej ojciec. Ze straszliwie rozdartym bokiem i zgasłym płomieniem w złotych oczach, które już nikogo nie rozgrzeją. I strachem w głębi, że nie uratuje ukochanej, bo przecenił własne siły, choć do tego oręża się narodził, jak przed nim wszyscy jego przodkowie. Wyrąbywał sobie drogę przez życie, by skończyć jak wszyscy wcześniej.
Miecz nie dał się łatwo wyjąć z martwej dłoni. Prawie palce musiał wyłamywać, jakby to już nieczułe ciało, po raz ostatni próbowało chronić własne dziecko. Na próżno! Kolejny dziedzic narodził się po to by dźwigać ów ciężar. Nowy dziedzic każdą tkanką czuł jak spaja się z tym żelazem, choć dopiero po raz pierwszy miał je w swych dłoniach. Ten miecz tak bardzo należał do niego jak ścięgno poruszające ręką.
Czuł, że wzbiera w nim gniew i rośnie przeciw dawnym wrogom, którzy umierając nie przepadli całkowicie. To był pierwszy gniew. Po nim przyszedł drugi, przeciw przodkom, że nie zniszczyli zła do szczętu. I ostatni, najmocniejszy przeciw temu stworowi mknącemu przez noc. Ona jeszcze trwa, zatem stwór zawróci, by podjąć wyzwanie i kolejny raz stanąć do boju w tym miejscu, gdzie już raz została przelana krew.
Miecz płonął jak pochodnia. Krzyk zabrzmiał niespodziewanie i groźnie. Lecz tylko na polanie, poza nią cichł, jakby każdy dźwięk trafiał w pustkę, w której nic nie może istnieć. Ona uśmiechnęła się i skinęła mu głową.
Spojrzał śmiało ogarniając to miejsce wzrokiem, by wykorzystać je podczas zbliżającej się walki, a wtedy odkrył, że już jej nie ma. A pragnął by patrzyła. Bez niej nie chciał krzyczeć.
- Jeszcze nie czas. Jeszcze nie czas – wokoło szumiało życie.
Schował w pochwie ogień miecza.
- Już – powiedział.
Liście zaczęły sypać jak śnieg.
Księżyc na niebie świecił zagadkowo, ten z wody odpowiadał tajemnie. Gwiazdy na niebie skrzyły się i wróżyły, a te z wody jeszcze bardziej.

*
**

Po dniu tak upalnym i spędzonym na polowaniu, jedyne czego pragnął, to przy chłodnym piwku zasiąść i ręce ogrzać przy kominku, bo noce zawsze były tu zimne, a on miał swoje lata, toteż marzł szybciej niż kiedyś.
Co by tu nie mówić, rad był z siebie. Osada się rozrosła, nowe budynki jaśniały bielą ścian, stare dworzyszcze pociemniało. Ale on tak wolał. Siedziba rozłożona nisko i szeroko nad ziemią, tylko czatownia ponad bramą w ostrokole otaczającym zabudowania wznosiła się wyżej, przede wszystkim z widokiem na szlak. Wiódł tylko w jedną stronę, z drugiej ciemniała nieprzebyta puszcza, którą on, pan tej leśnej stanicy ogarniał okiem troskliwego gospodarza. Drzewa potężne i wybujałe, te zetnie na chaty dla nowych osadników, bo owi przybywali, odkąd wieść się rozniosła, że pan tych ziem przemógł klątwę lasu.
Ojciec to zaczął. Bogów bał się należycie, wysławiał pod niebiosa i ofiar nie szczędził. Wierzył w swe siły, jak to człek śmiały, ale w Przedwiecznych pokładał ufność, że nie opuszczą go w potrzebie. I nie opuścili, gdy zaczął trzebić puszczę. I tak on, czwarty syn włodyki, przeznaczony na mnicha, doszedł do nie byle jakich majętności, pobudował dwór, siedział na żyznej ziemi dającej plony takie, jakich nigdzie na świecie. Jak na głupiego ludzie nań patrzyli, użalali się, gdy ciągnął w te strony z grupą podobnych sobie desperatów, też nędzarzy bez grosza i nadziei na skrawek uprawnej roli. Ale wiodło im się, a jego syn, niczym baron siedział na rozległych ziemiach i na swego pierworodnego patrzył z nadzieją. Ów warchlak rósł na pociechę, silny i zapalczywy jak dzik. Dziw! Dziś sprawił się nad podziw. Skłuł ogromną lochę jak stary wyjadacz. W tym lesie wszystko większe i tu polować nikt nie bronił, bo królewskie zakazy nie dotyczyły Norgadoru.
- Siadaj przy mnie – rzekł stary do potomka.
Syn parował od gorąca, a ojciec patrzył nań z radością. Udał się, oj udał! Gdy stary kufel podsunął, młody aż pokraśniał z uciechy. Hamować się jeszcze nie umiał, ale nauczy się z czasem, by gdy trafi na królewski dwór, nie wyjść na ostatniego kpa.
Przyszłość układała się nad podziw.

***

Jechali w gościnę do zasobnego i szczęśliwego gospodarza. Dzielny był człek, w ojca się wdał, też zucha nie lada. W tym rodzie wszyscy tacy z pokolenia na pokolenie, aż zawiść serce ściskała. Kto by pomyślał, że Norgador ich nie pochłonie? Samemu chyba mus jakieś żelazo w ręce chwycić i w knieje iść, by do majątku jakiegoś się dochrapać, by dzieciom było co zostawić.
Podążali duktem, ale chmury sprawiły, że droga zdawała się dziwnie mało znajoma.
- Urok jaki, czy co? – mruknął stary i przywołał służebnego. – Błądzimy?
- Nie, panie. W bok żadna droga nie odchodziła.
Jechali zatem dalej, ale albo las się odmienił, albo pamięć wyczyniała jakieś harce.
- Uff! – odetchnął służebny. – Poznaję okolicę. My tuż. To pewnie wszystko przez te chmury, bo przez nie nic nie widać.
Wyjechali za zakręt, zza którego zwykle wyglądało dworzyszcze i osada wokół niego.
Ale dworu nie było. Potworna siła powaliła ściany, połamała belki i wcisnęła dachy w ziemię. Z ostrokołu pozostało ledwie kilka słupów.
Ludzie patrzyli jak oczadziali, a później podjechali bliżej, ale nikogo nie znaleźli. Nikogo! A osada była ludna, gwarna i szczęśliwa!
Stary sapnął, a później coś usłyszał. W koronach drzew zawył wiatr, którego nie czuło się w poszyciu. Zaskrzypiały konary, rozległ się szmer i szelest. Spod ziemi odzywało się dudnienie. Mech pęczniał, otwierały się rozliczne nory, wyglądały małe ruchliwe noski, a patrzyły czujne oczy. Hordy latającego paskudztwa kłębiły się jak jedna żywa istota. Wszystko to brzmiało niepokojąco i strasznie.
Zawezwał imienia boskiego i z pewnością nie na próżno, bo coś zawyło wściekle. Bacznym wzrokiem potoczył po lesie, nadciągające z dala złowrogie odgłosy przybliżały się. Dobrze wiedział, co zwiastują.
- Uchodźmy czym prędzej! – zawołał wiedząc, że nie ma ni chwili do stracenia.





Przedrozdział I

Gdy każda kropelka krwi, każda tkanka zgorzała, a on sam stanął w ogniu i płonął, i spalał się, wtedy ją zobaczył.
Wtedy wszystko wokoło ożyło. Bujnie wzrastało. Powietrze cięły skry, ziemia pod nogami prężyła się, zatruta woda przemieniła się.
To było przerażające życie. Ogniste i pożerające wszystko, czegokolwiek dotknęło. Jej obraz nie mógł zostać przed nim zakryty.
Była dzieckiem, do którego przychodziły owe mały istoty czyniące tylko dobro, znające tylko dobro i będące samym dobrem. Ukazywały się w cieniu nocy, przyjaznym i ciepłym, choć dla niej jaśniejącym jak dzień. Dzięki nim noc piękna i nie za ciemna. Takimi zostały stworzone i na szczęście żadne zło ani ból nie umiały tego zmienić.
Zobaczył ją jako dziecko, a później jako dojrzałą niewiastę. Na zmianę i dwoje jako jedno. Czas już nie miał dla niego znaczenia, w tej chwili, kiedy odkrył wszystko i pojął ukryty plan. Wtedy się roześmiał.
Tamten był potomkiem wielkiego rodu, z ojców, którzy podnosząc miecz krzyczeli, że śmierć dla nich niczym, ani męka. Że dla dumy i wielkości gotowi poświęcić małe, upodlone człowieczeństwo. One nigdy nie zaznają nikczemności. I nawet w cień pójdą jaśniejący. Był z ich ducha, wielki jak najwięksi jego przodkowie, dumny, mądry i waleczny. On go nie dziwił. Znał takich. Ale ona! Ona była...
Śmiech go ogarnął, iż tak los przeznaczył. Śmiał się w ogniu, bo to był żart doprawdy.
Po czym przestał. Przyszłość nie miała przed nim tajemnic. Wiedział przecież, co przyniesie, więc zadumał się nad zagadkowością losu i wypowiedział to słowo, oddające zachwyt, jaki go ogarnął:
- Zdumiewające!

*
**

Najpierw padła krowa, później zachorowało dziecko, na koniec przyszła wichura i zniszczyła ćwierć osady. A wszystko to stało się w przeciągu trzech dni. Strach pomyśleć, co nastąpi dalej.
- To wszystko przez nich!
Pojawili się przed czteroma dniami. Dzień później zaczęły się nieszczęścia. Nikt ich z bliska nie oglądał. Oni trzymali się daleko, unikali sąsiadów, gromada też się do nich nie garnęła. Chłód wiał od nich, coś dziwnego działo się przy nich z ludzkimi głowami i sercami. Napawali strachem.
- Przywlekli złe!
To stało się jasne. Nie było wyboru. Gospodarze zaczęli uradzać się w swoim gronie. Co począć z przeklętnikami? Tylko wyżenąć precz! Niech idą skąd przyszli i niech pamięć po nich przepadnie, jak po wszystkim, co złe. Wybrano zatem trzech: najstarszego, najsilniejszego i najznamienitszego. Ci, jako wysłańcy gromady udali się do obcych, by powiedzieć im, że skoro nieszczęścia przynoszą, to by je zabierali gdzie indziej. A niech nie przeklinają, bo tu nie ma złej woli, konieczność tylko.
Obcy, dwoje, wyżsi od miejscowych, smukli i dostojni, wyniosli, nawet kapturów nie zrzucili, gdy słuchali posłańców. Wyznać się nie dało, co myślą, bo oczy ukrywali w cieniu. Ale ona zdawała się piękna, a on dumny. Krótkimi słowy obiecali jednak odejść następnego dnia. Ich stłumione głosy brzmiały wzgardliwie i władczo.
Ową nad wyraz pomyślną nowinę zaniesiono strwożonej gromadzie podejrzewającej, że nic dobrego z posłania trzech nie wyniknie, bo obcy to nie ludzie, a jakieś demony. Wierzono w to powszechnie.
- Odejdą! – uspokojono lękliwych.
Cieszono się, ale najbogatszy się zasępił.
- Cóż to? Nie cieszy cię pomyślna nowina? – pytano.
Bystry był, widział więcej świata, umysł miał światlejszy.
- Coś mi się tak zdaje... – zaczął i zamilkł.
- No mów!
- Jakby mnie coś zauroczyło. Jeden z tamtych tak patrzył... Wtedym, choć to widziałem, niczegom nie pojął...
- A cóżeś zobaczył?
- A kosmyk szerści jak srebro.
Najstarszy usłyszał, rozejrzał się po gromadzie. Reszta patrzyła na niego. On jak wójt nad sąsiadach.
- Wingi! – oznajmił. – Spotkało nas wielkie nieszczęście!
- Co tu gadać! – krzyknął najmężniejszy. – Zbierać się chłopy do kupy!
I gwałtownymi głosami zaczęto się uradzać i zwoływać, a nawet w śpiewnej i rozwlekłej mowie tych ludzi, takie nawoływania brzmiały zimno i groźnie.
Ruszyła cała gromada i otoczyła sadybę tamtych. Wyszli. Mąż z mieczem, niewiasta z łukiem.
- Ludzie, zostawcie nas w spokoju! Odejdziemy skoro świt.
- A klątwę tu zostawicie! – wrzasnął stary.
Sąsiedzi zatrzymali się, niezdolni do ruchu, bo czar ich owionął i jakby w kamień zamienił. Pewnie jeden po drugim zginęliby w tym przeklętym miejscu, bo wobec takiego zła byli bezbronni, gdyby nie najdzielniejszy. On strach odgonił z serca, którym nikczemne wingi chciały je porazić.
- Bić! – zakrzyknął.
Więc gromada ruszyła się najeżona cepami, widłami, sierpami, rohatynami i dzidami, wszystkim tym, co ostre było i mogło przelać krew. Wielu padło, bo wingi zabijać umieli i kośbę czynili straszną, ale w końcu i im się legło, bo liczbie się nie oparli. Jemu głowę rozbito maczugą, ją przebodzono widłami. Później długo skłuwano obydwa ciała, by uparte życia wygnać z nich na dobre.
- Udało się! – ludziska cieszyli się, gdy trupy wrzucono do chaty, a ją samą podpalono. Cieszyli się mimo tego, iż cena zwycięstwa nad wyrodkami ludzkiego rodu okazała się wysoka.
Jedno dziecko nie brało udziału w tym powszechnym weselu. Chłopczyk czarnowłosy i jakiś zadumany. Ale on dziwny był zawsze, całkiem jak jego oczy. Głębokie i mądre, choć każde inne. Patrzył na plamy na ziemi i z ciekawością badał tę wingową krew, o której powiadano, że przeklęta. Że srebrna, błękitna, biała lub złota. Wszędzie zwykłą widział, już czarniejącą.

*
**

A niechaj się o nią martwią! Niechaj płaczą i czynią sobie gorzkie wyrzuty i daremnie patrzą w dal, czy nie wraca, oczy sobie tylko psując. Nie wróci! Chyba, że za dziesięć lat, już jako panna, piękna i milcząca, choć w tym milczeniu wymowna niby minstrel. Spojrzy z wysoka i może nawet wybaczy.
Śmiali się! Dziadek, panowie z Rady, błazny i strażnicy. Nawet Falch. Dzielny Falch, który przyklękał na kolano i całował rąbek jej sukienki, a ona godnie przyjmowała ten hołd, bo księżniczka z dobrego rodu zawsze tak odnosi się do oznak czci wiernego rycerza. On rechotał jak żaba i nie ciszej od innych.
Wtedy pobladła, później poczerwieniała. Zacisnęła piąstki. Niewiele, tak niewiele brakowało, by wybuchła gniewem całkiem niegodnym księżniczki. Ale wiedziała, że okazywanie gniewu przynosi jej ujmę, że nad porywami serca trzeba panować, bo to, co dobre dla gminu, niegodne władców. Zatem zagryzła wargi i milczała wyniośle.
Nie zrozumieli swej zbrodni! Trącali się tylko łokciami i rżeli jak ogiery na łące.
- Skrzaty! Krasnoludki!
Dziadek pierwszy dostrzegł jej minę, więc odegnał śmiech i lekko trącił sąsiada, kanclerza. Kanclerz uczynił to z następnym i tak w sali zapanowała cisza. Lecz ich oczy wciąż się śmiały, a usta wykrzywiały się niemiłosiernie jak u czartów. Ten tłumiony śmiech obrażał ją nawet bardziej, niż tamten głośny.
- Moi panowie! – zwróciła się do nich, przemawiając powoli i wyraźnie, jak do wiejskich głupków. – Opuszczę was, byście mogli naśmiać się do woli.
Odeszła dumna, a za nią pobiegła piastunka kryjąca buzię w połę rękawa, bo też jej było do śmiechu. Podła zdrajczyni!
Później zwiodła wszystkich. Jasna im się zdawała, choć kryła w serduszku mroczne zamiary. Mało mówiła, pozwalała pilnować się z daleka. Samotnie bawiła się w ogrodzie, aż piastunka przysnęła, zaś wojowie wychylili w gorące popołudnie po garncu chłodnego, mocno syconego piwa. Nie dostrzegli kiedy wymknęła się do lasu. Nie znali jej postanowienia. Mieli zostać ukarani jako niegodziwcy. Śmiali się, więc nigdy do nich nie wróci! Chyba, że za kilka lat. Będzie żyła wśród skrzatów. Krasnoludki nie pokazują się wszystkim. Mają rozum! A oni niech toną w mroku. Stosowny los dla głupców.
Zbierała kwiatki i splatała wianki. Małe paluszki dobrze sobie radziły z delikatnymi pędami. Bukieciki wychodziły przeurocze. Cieszyła się ich barwami. I czekała cierpliwie na tego drwala, który wkrótce pojawi się z siekierą na ramieniu, uśmiechem rozjaśniającym usta i iskrami w oczach. Musi jaśnieć. Choć z umiarem. Ten drwal powiedzie ją do swej chatki ukrytej głęboko w lesie. Chatki malowanej, małej, ale przestronnej i jasnej, jakby zawsze w niej panował dzień. Później zaś przez lata będzie z oddaniem służył swej królewnie, jak to niewolnik wierny do śmierci. Oni nigdy niczego dla siebie nie chcą. Całe ich szczęście spełniać pragnienia księżniczek królewskiej krwi, które światło wnoszą w ich życie.
Usłyszała jak nadchodzi. Zapowiedział go szelest i szmer, dający czas, by się przygotowała, toteż wyprostowała plecy, uniosła głowę, godnie spojrzała przed siebie, w dal, gdzie zawsze patrzą damy, ręce złożyła na podołku i tak trwała bez ruchu. Lecz on nie podchodził, by złożyć jej pokłon i obiecać służby. Chrząknął za to.
Dziwne, wcale nie wyglądał na drwala. Nie miał siekiery na ramieniu, za to miecz na plecach, z którego widoczna była tylko rękojeść zdobiona liściastą głowicą. Nie śmiał się też brodatym obliczem, bo twarz mu się kryła w głębokim cieniu rzucanym przez kaptur.
- Co tu robisz, samotna panienko?
Nagły strach, jaki zawładnął ją po tym, gdy okazało się, że nie jest oczekiwanym drwalem, śmiejącym się tubalnie, przeminął niby zły sen. Była gotowa wierzyć temu pięknemu głosowi. On jaśniał! Zatem to nie zło ukryte w cieniu.
- Kim jesteście, panie? Muszę wiedzieć! – zażądała.
Roześmiał się, ale nie tak obraźliwie jak dworskie głuptaki, po czym zrzucił kaptur. Zalśniły srebrne włosy, a na nią spojrzały mądre oczy. Głęboka zieleń w zieleni. Mrok pierzchł jak tchórz.
- Wyglądacie jak elf – szepnęła, czuła, że jeśli gdzieś cień, to w niej.
- Nie jestem elfem. Za mało światła – odparł. – Ale ty pani wyglądasz jak księżniczka.
- Jestem księżniczką – odpowiedziała dumnie. – Ty jaśniejesz.
- Odrobinę. Jestem pewien, że jak urośniesz, zabłyśniesz jak słońce! Moja księżniczko, co tu robisz?
Za wiele chciał wiedzieć, jakby miał prawo pytać, jakby sam był jakimś księciem. A przecież nosił kaptur, by się ukrywać, a nie koronę, by olśniewać. Nie wolno wierzyć wszystkiemu, głosom najmniej. Brzmią pięknie, ale nie muszą należeć do pięknych.
- Kwiatki zbieram.
- Zatem pozwól, pan, że zawiodę cię do najcudniejszych.
Zastanowiła się,
- Chodźmy – wreszcie zezwoliła łaskawie.
Nie prowadził daleko. Kwiaty rzeczywiście okazały się piękne i roiło ich krocie. On usiadł, a ona przyklękała. Pytał od czasu do czasu, gdy wiła wianki, a przestawała śpiewać. Odpowiadała, aż nie wiadomo kiedy wyjawiła mu wszystkie tajemnice, choć zarzekała się jeszcze niedawno, iż już nigdy nikomu nie zaufa, bo ufać ludziom, to tyle, co wydawać się na ich głupie sądy, zawsze kończące się durnym śmiechem. Zatem dowiedział się o małych, pięknych, świetlistych istotkach w cudnych kubraczkach, które pracują ochoczo, a najchętniej splatają końskie grzywy w misterne warkoczyki.
- Zdumiewające! – sapnął słysząc jej opowieść.
Nie śmiał się.
- Wierzysz mi?
Pokiwał głową.
- Mówiły coś? – spytał wyraźnie przejęty.
- Czasem – odpowiedziała. – Kiedy nie pracowały, choć pracowały niemal zawsze. Lecz gdy zasypiałam, wtedy mówiły o dawnych czasach i sekretnych sprawach, i o tym jak wiele jeszcze pozostało do zrobienia. Najczęściej jednak kładły palce na ustach i dawały znak, bym zachowywała się cicho i nie zdradzała ich obecności. Modliły się ze mną i ostrzegały, bym nikomu o nich nie wspominała, bo wydam się tylko na głupi śmiech. Co okazało się prawdą.
- Zdumiewające! – powtórzył.
- Zatem mi wierzysz?
- Ależ wierzę, księżniczko, wierzę, choć to...
- Wyjaśnij! – zażądała.
- To istoty będące tylko dobrem. Zło nie ma do nich przystępu. Nie znają go. I rzadko ukazują się ludziom, a wtedy tylko tym wybranym.
- To prawda – zgodziła się. – Możesz do mnie mówić panienko Earleen – zezwoliła łaskawie, bo zyskał jej zaufanie.
- Dobrze, panienko Earleen – odpowiedział tak, jakby nie doceniał niespodziewanego wyróżnienia, bo z cieniem rzucanym przez śmiech.
- Śmiejesz się ze mnie? – oburzyła się dziewczynka.
- Raczej ze strachu mrę.
- Nie jestem potworem – zawołała.
Mężczyzna pokręcił głową.
- Czuję, że jakiś nurt mnie niesie, a gdzie to nie wiem. Pewnie na zgubę.
Jej twarz zmierzchła, a jego zrobiła się surowa.
- Chodźmy! – rozkazał.
- Dokąd? – przestraszyła się.
W tej chwili przypominał ogara, który stracił trop, zatem węszy i nasłuchuje zwierzyny, o której wie, że nie uszła zbyt daleko. Wyciągnął do niej rękę, a ona podała mu swoją. Przyłożył palec do ust, dając znak, by zachowywała się cicho, po czym zarzucił kaptur na głowę i pociągnął ją w stronę gęstych zarośli. Z drugiej strony dał się słyszeć szelest.
- Głowę bym dał, że tu była – zabrzmiał chrapliwy głos, nie zapowiadający niczego dobrego.
- Ho! Ho! – odkrzyknięto mu w odpowiedzi z wielu stron.
Szelesty zaczęły dobiegać zewsząd.
- Tu są! – ktoś odkrył kryjówkę zbiegów.
- Odnaleźli nas, panienko Earleen – szepnął srebrnowłosy.
- Nie znam tych ludzi! – z lękiem sapnęła księżniczka.
Ale to nie była prawda. Rozpoznała ich. Widziała już ich wcześniej i zapamiętała, bo wyglądali na łotrzyków. Przed kilkoma dniami, gdy wjeżdżała do grodu przez ustrojoną kwiatami bramę, rozrzucając monety w ciżbę, tych kilku bardziej ochoczo od innych wrzeszczało na jej cześć i patrzyło o wiele goręcej od innych. Co nie uchodziło, ponadto w ich wzroku było takie popatrywanie jak na trzos ze złotem za pasem bogacza, którego za chwilę pozbawi się cennego ciężaru, a jeśli on to dostrzeże i alarm będzie wszczynał, gardło poderżnie.
- Boję się – szepnęła. Zapragnęła się ukryć, niech zło jej nie wypatrzy.
Jej opiekun milczał.
- Księżniczka! – wrzasnął jeden z tych, którzy ją odkryli. Siedmiu ich było. – Jakie szczęście – ciągnął – Antaker umiera ze strachu – mówił bez szacunku o wielkim królu Islaminii, jakby miał go za jakiegoś kmiotka. – Znam go, płacze, że jego czteroletnia wnuczka zaginęła bez wieści. A my ją odnaleźliśmy w lesie i teraz zawiadomimy, by się nie troskał, biedulek.
Nikczemnicy wierzyli, że fortuna im dopisała. Czyhali od dawna, bo przy dworze zawsze znajdzie się ktoś nieopatrzny, kto oddali się na chwilę, jakaś dwórka albo paź z dobrego rodu, wart niejednej ciężkiej sakiewki. A tu los nie byle jaki poszczęścił, bo oto sama Earleen, oczko w głowie wielkiego Antakera, który kochał ją mocniej niż własne życie. I tylko jakiś samotny łazęga z nią. Przy mieczu wprawdzie, ale nawet nie ma go za pasem, jak woj, lecz na plecach nosi, niczym powsinoga. Więc tak, jakby go nie było. Tym bardziej go nie było, im mocniejsi oni się czuli. A ich kupa.
- Pójdź, księżniczko! – łotr skinął na dziewczynkę.
Earleen się przestraszyła. Gdyby choć był z nią Falch, ale nie, tu tylko ten włóczykij, co się z dzieci nie śmieje, ale dorosłym oporu nie da.
Zakapturzony mężczyzna milczał, ale wbrew obawom księżniczki nie miał zamiaru milczeć w nieskończoność.
- Dzięki wam, szlachetni mężowie, ale panienka Earleen już wie jak wrócić do dworu. Tam ją wiodę.
Jego głos brzmiał mocno. Dziewczynka mu uwierzyła, a tamtych oczarował. Na chwilę.
- A ty to kto?
- Powsinoga jakiś! – krzyknął w odpowiedzi hersztowi jakiś kostropaty oberwaniec.
- To nauczymy łazęgę rozumu!
Opiekun królewny zrzucił kaptur. Widząc jego srebrzące się włosy, patrząc w głębię jego oczu, dziewczynka poczuła jak ogarnia ją przemożny lęk i bezbrzeżna niechęć. Pewnie by opuściła tego człowieka, gdyby nie to, że wokół stali nikczemnicy bez czci i sumienia. Znowu mu zaufała. Wtedy cieplej zrobiło jej się na sercu, jakby mróz, co parzył jeszcze przed chwilą, zbiegł niczym tchórz.
Nikczemnicy zatrzymali się w pół drogi. I oni nie mogli oderwać wzroku od oblicza nieznajomego. Oni nie poczuli ulgi, a tylko lęk.
- Wing! – zakrzyknęli. – Kryjesz się, potępieńcze?!
- Nie przed wami. Idźcie precz! – głos jasnowłosego zasyczał.
Wycofali się szybko i niezręcznie. Odgłos ich kroków szybko przepadł wśród szmerów lasu. Księżniczka odetchnęła swobodniej.
- Co wasza książęca mość teraz rozkaże? – spytał wing.
- Chyba wrócić do dworu – odparła dziewczynka zacinając się nieco.
Wiedziała, że to jeszcze za wcześnie, że śmiać się z niej będą, ale tym razem nie śmiechu się bała.
- Jeśli pozwolisz, panienko Earleen, odprowadzę cię.
- Wdzięczna będę.
Nie wypadało wprawdzie nikomu iść przed księżniczką krwi, lecz wkrótce okazało się, że szlachetna dama nie zna drogi, a wskazywanie jej spoza pleców, okazało się i nieskuteczne i niestosowne.
- Myślałam, że moi poddani kochają mnie – dziewczynka odezwała się po pewnym czasie.
- No, ja też nazbyt kochany nie jestem.
- Ale z ciebie nie król.
- Owszem, nie mam do kogo się przytulić. Podupadł mój naród.
- Nie płacz – objęła go.
Roześmiał się.
- Panienko Earleen, królowie często łudzą się, że poddani własnego życia nie mają, tylko w cudzym chcą się grzać, a najbardziej u dworu, bo tam najprawdziwsze. Prostaczkowie niezbyt ochoczo poświęcają swe życie, chyba, że ich za serca chwycić miłosierdziem i wspólną dolą. Rzadko który władca doczeka się pochwał, a i to dzieje się na początku panowania, gdy rzesza żywi nadzieję, iż ulży jej w ciężarach lub pod koniec, gdy król dał im pokój i dobrobyt, po tym jak wcześniej uciskał bez miary.
- Może to nie byli dobrzy Islamińczycy, a złodzieje z Aislinu?
- Mowa Islamińczyków brzmiała zwyczajnie w ustach tych obwiesi, bez naleciałości. Oni stąd. Gdyby byli obcy, posługiwaliby się mową kupców.
Dziewczynce oczy się rozszerzyły, zachichotała.
- Mowa kupców? – śmiała się ze zmarszczonym czołem i krasnymi policzkami. – Tak zwiesz wspólny język?
- Tak – potwierdził, zachwycony tym dzieckiem, bo wiele o nim słyszał i dotąd nie wierzył, by czteroletni zaledwie brzdąc miał być kimś niezwykłym. Z radością przekonywał się o własnej pomyłce.
Choć zarazem strach brał, bo to tak jak w bystry nurt wpaść, on uniesie, gdzie mu wola. Daremnie się przeciwstawiać.
Niespodziewanie dla niej samej i wbrew chęciom królewskiej wnuczki, droga dobiegła kresu. Przewodnik zatrzymał się i przyklęknął, by wielka dama nie musiała patrzeć w górę na byle prostaka. Przecież nie uchodzi.
- Już niedaleko twój dwór, panienko Earleen.
- Nazywaj mnie po prostu, Earleen. Postanowiłam, że zostaniesz moim przyjacielem.
- Tu musimy się rozstać. Jesteś bardzo łaskawa dla biednego cudzoziemca. Na zawsze zachowam cię w pamięci.
- Bądź moim rycerzem.
On uśmiechnął się, tak jak czasem czynią to dorośli, gdy jest im smutno. Oczy mniej mu jaśniały.
- Jestem damą, wnuczką króla – tłumaczyła. – Mogę mieć tylu rycerzy, ilu zechcę! – stwierdziła gniewnie.
- Skąd wiesz, że jestem rycerzem?
- Bo nie ulękłeś się wroga, choć była to gromada, a ty sam. A jeśli nawet dziś rycerzem nie jesteś, to z mojej woli zostaniesz nim jutro!
Roześmiał się serdecznie.
- Nie śmiej się ze mnie! – przestrzegła.
- Nie z ciebie, Earleen. Jestem wingiem.
- I co z tego?! – wykrzyknęła.
- Wingowie nie bywają rycerzami na królewskich dworach.
- Czas by pojawił się pierwszy!
- Dobrze. Mam twoje słowo, a to nie byle co, bo jesteś księżniczką. I kiedyś to ci przypomnę. Zobaczymy, czy wtedy mnie nie opuścisz.
- Nigdy!
- Lecz dzisiaj muszę odejść. Dwór twój tam! – wskazał. – Idź. Oczekują cię. Nie jeden dziadek płacze po tobie.
Wahała się, ale on był stanowczy, więc usłuchała, jednakże wcześniej ujęła jego głowę w dłonie i ucałowała w czoło. Żałowała, że traci takiego rycerza i nie byle jakiego, winga. Nigdzie nie ma rycerzy wingów! Ona zaś miałaby własnego.
Nadeszła pora, by odejść, a nie umiała. Całe życie nie spotka jaśniejszego męża! Ten znowu się ukryje. Wtedy nadszedł Falch.
- Wing! – wrzasnął, bo jednego spojrzenia na obcego wystarczyło, by odgadnąć kim jest obcy przy wnuczce Antakera. Wojak czuł nienawiść w sercu, jaka zawsze rodziła się w każdym człowieku napotykającym takiego złoczyńcę, wyrodka ludzkiego rodzaju.
Earleen zaczęła drżeć, bo gniew jej rycerza był aż nazbyt widoczny. A byli wraz z nim inni i także patrzyli jak wściekłe psy. Ogarnął ją porażający lęk, toteż nawet nie drgnęła, gdy obcy odsunął się od niej.
Zabłysły miecze, a było ich wiele. Wingowi nie pozostawiono drogi ucieczki. On też sięgnął po oręż. Odkryta klinga zapłonęła złotymi i błękitnymi runami, zaświeciła magicznym ogniem w oczy nieprzyjaciół.
- Pozwólcie mi odejść! Odprowadzałem tylko waszą królewnę, by nie stała jej się krzywda – przekonywał obcy.
Ale Islamińczycy nie mieli zamiaru słuchać przeklętego wyrodka.
- Krew twa spłynie na tę ziemię!
- Raczej godnym odwdzięki.
Wcale go nie słuchali. Nie był jednym z nich, ani wspaniałym księciem, bogatym kupcem, świątobliwym kapłanem. Był nikim! Wingiem, któremu trzeba brzuch rozpruć i łeb uciąć, by nie kalał świata swą nikczemną obecnością i nie hańbił go, depcząc plugawymi stopami. Nie wolno dać mu odejść spokojnie, by skrył się ponownie.
Wing nie czekał aż podejdą na odległość miecza. Wtedy żadna sztuka szermiercza nie miałaby znaczenia, bo wszystkich ciosów zadanych w jednej chwili, nie odbiłby. Ruszył naprzód, wprost na przywódcę nieprzyjaciół, owego Falcha, obrońcę księżniczki, postawnego mężczyznę o dumnym wejrzeniu i godnej postawie oraz w kolczudze na karku. Falch przygotował się na poszukiwania, wiedząc, że licho nie śpi, a łotrów na świecie nie brak. A teraz, znając sławę wingów, obiecał sobie nie atakować pierwszemu, tylko lewakiem cios wychwycić, a gdyby szczęście i Bogowie dopisali, tym lewakiem miecz z wingowej ręki wytrącić albo klingę złamać. Czekał. Napastnik go pozostawił, nagle zmienił kierunek ataku i uderzył zbrojnego po lewej. Ów, całkiem się tego nie spodziewał, bo miał zamiar wrazić żelazo w plecy wygnańca, gdy ten zmierzy się z obrońcą królewny. Zatem, broni nie uniósł i padł po pierwszym ciosie, krwią brocząc obficie.
Księżniczka zaczęła krzyczeć, zaś Falcha poniosła wściekłość.
Rzucił się na winga zapominając o upomnieniach dawanych swej popędliwości, by z tym przeciwnikiem postępować nad miarę przebiegle. Wzniósł miecz i spudłował haniebnie, za to wing nie. Przeklętnik przeszedł obok i pchnął pod żebro. Islamińczyk opadł z sił. Przyklęknął, by całkiem ich nie stracić, ale z ziemi już nie zdołał się podnieść, gdy wróg rozprawiał się tymczasem z pozostałymi.
Oni oszaleli omroczeni gniewem albo jakimś urokiem. Wściekli, że krew przelana, rzucali się, niepomni z kim mają sprawę, byle tylko żelazo wbić w kark wroga. Całkiem bez porządku, jak nie woje, jak banda młodzików, bez chytrości. Tej wingowi nie zabrakło. Tak im stawał, że jeden drugiemu przeszkadzał, gdy gonili za nim bez żadnego porządku, a on z pojedynczymi, dzięki swej większej sztuce, rozprawiał się łatwo. Padli, co do jednego, tylko Falch pozostał. Rycerz siły odzyskał, znalazł tarczę, zawodny lewak porzucił. Z tarczą, obrońca księżniczki poczuł się mocny jak skała.
- Tu jestem, wingu! Tym razem nie pójdzie ci tak łatwo.
Przeklętnik odwrócił się, a ogień w nim płonął, tym gorętszy, im mocniej rozpalał się w mieczu, a to już prawie była pochodnia. Ruszył w stronę nieprzyjaciela osłaniającego się tarczą. Cios zamarkował, później odwetowego uniknął, własny wymierzył wprost w tarczę. Płonące ostrze przeszło przez nią równie łatwo jak nóż przez cienki jedwab, wbiło się w pierś dzielnego męża. Falch krzyknął, ale na nogach ustał, póki ostrze miecza go podtrzymywało. Gdy wyszło, padł na ziemię czując jak opuszczają go siły, a życie z niego wysypuje się jak zboże z worka pogryzionego przez szczury.
Dopiero wtedy wing ocknął się z bitewnego zapamiętania. Dopiero wtedy pojął co uczynił.
- Już nigdy więcej! Nigdy! – obiecał sobie panować nad krwawą żądzą, tak łatwo wymykającą się z ryzów w czasie śmiertelnego starcia. Znowu za wielu zginęło, by on przeżył. Na pewno można było inaczej, bez tej rzeki krwi. Trzeba się ukryć. Schował miecz do pochwy.
Earleen zaczęła krzyczeć. To ona najwięcej zapłaciła. Wing patrzył bezradnie na dziecko, co z zaciśniętymi piąstkami i oczyma, z których uciekła świadomość, zanosi się oszalałym krzykiem
Nie znalazł w sobie takich słów, które mogłyby ją uspokoić, a podejść do niej też nie mógł. Oto stracił w jednej chwili wszystko, bo od tego dziecka wiele zależało, a po tym co się stało, ona już nigdy mu nie zaufa. Na chwilę dola się odmieniła. Oto znowu się oddala i skrywa swe lico.
Dziewczyna wreszcie przestała krzyczeć, lecz świadomość do niej nie wróciła. Odwróciła się i rzuciła do szaleńczego biegu. Nie zatrzymywał jej, bo kierowała się w stronę dworu. Pilnował z pewnej odległości, upewniając się, że na pewno do niego dotrze. Wpadła między zabudowania, a później popędziła do wrót, na straży których stali czujni wartownicy. Ledwie do nich dotarła, wszczęło się piekielne zamieszanie. Małą księżniczkę kochano powszechnie za jej dobro i ujmujące zachowanie.
Wing zadumał się, ale na krótko. Pojął, że czas ratować własną skórę, bo wkrótce pójdzie za nim pogoń, by ubić go jak wściekłego psa, bo wingów za ludzi nie poczytywano. Otarł skrwawione ostrze.
- A zatem dola się oodmieniła – rzekł ze smutnym zadowoleniem. – Nie umrę, znowu dam drapaka – uśmiechnął się jak człowiek przegrany.
A przecież w boju położył wszystkich wrogów.

***

Antakerowi ręce drżały i ustać nie mógł ze słabości, gdy przyglądał się wnuczce. Dla niej miał więcej serca niż dla własnego syna i dziedzica, o którym nigdy nie umiał myśleć ciepło i serdecznie. Król był strwożony, a polecenia wydawał cichym głosem. I modlił się żarliwie, jak nigdy dotąd. Bo tak naprawdę, to Antaker był niedowiarkiem.
Znaleziono Falcha i schwytano kilku obwiesiów, którzy opowiedzieli o swym spotkaniu z wingiem, a także o tym, jak to zamierzali uwolnić księżniczkę z rąk przeklętnika by bezpiecznie odprowadzić do dworu. Wyrodek jednak czarami ich omroczył. Król nie wierzył im ani na krztę, więc kazał ich zeznania uwiarygodnić. Mistrzowi małodobremu. Łotrzykowie odkryli wszystkie łotrostwa oraz prawdziwe zamiary.
Antaker nie dbał o to wcale. Pozostało mu tylko siedzieć przy dziecku i drżeć trwożliwie, gdy usteczka wnuczki rozchylały się i szeptały coś tajemnego, niepojętnego, coś, od czego zamierało struchlałe serce.
Kazał winga odnaleźć i żywcem obedrzeć ze skóry. Może to dolę odmieni. Sumiennie donoszono zatem o poszukiwaniach, a on cierpliwość przez to tracił.
- A co to mnie obchodzi?! – wrzasnął wreszcie, zaś później zaczął przemyśliwać, czy nie lepiej sprowadzić wywołańca całego i zdrowego, a nawet majętnościami obdarzyć, bo wingowie uchodzą za biegłych lekarzy.
I w głębi serca gotów był mu przebaczyć i przestać nienawidzić, więcej, bo pokochać nawet. Byle to dziecko odsunąć od mroku.

***

Któryś z kolei dekret królewski nakazywał włościanom pod groźbą kary głównej chwytać zbiegłych niewolników i zbrodniarzy wyjętych spod prawa. Włościanom nie bardzo to się podobało, bo w takiej imprezie łatwo zarobić guza. No i sami za niewolników się mieli. Zatem zbierać się, to się zbierali, ale dziwnie łatwo uciekinier z ich paści się wymykał. Król zatem wydał kolejny dekret, by gorliwych nagradzać, zaś opieszałych karać obracając ich samych wraz z rodzinami w niewolę i posyłać do kamieniołomów oraz kopalni złota, gdzie śmiertelność była wysoka od trujących wyziewów i osuwisk. Od tego czasu mniej banitów znajdowało dla siebie drogę ucieczki.
Winga nakazano łowić jako wywołańca, a pierwszy rozkaz mówił, że nieważne, czy żywego. Drugi już uściślał, że oby nie martwego i groził, jak zwykle w królewskich dekretach: niewolą dla opieszałych. I udało się, bo zbiega otoczyła gromada zbrojna w cepy i widły, zagoniła jak psa pod ścianę stodoły, po czym wezwała do poddania się pod uczciwy sąd. Przeklętnik tylko miecz wyciągnął. Były już nagotowane kamienie do ogłuszenia łotrzyka, ale pierwsze nie trafiły, kolejne zaś nie poleciały. Zbieg rzucił się na prześladowców. Krew się polała, on wymknął się, choć niedaleko, bo zapędzono go do kolejnej stodoły i zamknięto w środku, wrota podparłszy. Na dach zaś wlazło kilku zuchów, skąd patrzyło, czy ze strzechy łeb złoczyńcy wystawać nie będzie. Stąd już wing nie miał ucieczki.
- Z łukami i pilnować! – rozkazał sołtys, a gdy tylko dwóch się znalazło, wtedy pozostałych sam naznaczył, bo dobrze mu było wiadome kto po lasach kłusuje i łuk ma u siebie w potrzebie. Pewniej się poczuł, gdy stodołę obstawili strzelcy, zaś ogniska rozpalono, by w ciemnościach nie dać zbiegowi czmychnąć. Zatarł łapska. – Dobra nasza! – zamruczał.
Razem zebrała się setka i sołtys coraz mniej trwożył się o własne życie. Tchórzem nie był, w bojach brał udział, jak na wyprawę wzywano. Lecz winga się lękał. Straszny on, już raz z matni się wyrwał i krwi moc się polała, choć Bogowie dali, iż nikt nie zginął. Jednak kilku leżało ręką ni nogą nie mogąc ruszyć, a wielu liczyło guzy. Zawziętość w gromadzie wzrosła. Obiecywano sobie kupą stawać i celniej kamieniami oraz dzidami ciskać, jakby co. Nagotowano sieci, by wyrodka złapać jak rybkę w sak, niech się stanie podług królewskiej woli.
- Siedzi tam.
- Niech siedzi, póki rycerstwo nie ściągnie.
- Na gotowe! – burknął któryś sąsiad.
Śmiechy zabrzmiały. Teraz ludziom nie strach. Sołtys poprawił hełm i po boku z mieczem się poklepał, lecz rycerskiej zapalczywości nijak w sobie wykrzesać nie zdołał. Nagle nie w smak mu było, że rycerze nadjadą, wtedy kmieci pogonią, sami bezpiecznie na kulbakach siedząc. Pewne, że niejeden legnie, bo przepasani wojacy gardzą motłochem.
- Podpalać! – wrzasnął.
Krzyk, a po nim płacz, że szkoda zacnej stodoły, a później załamywanie rąk. Ciemny motłoch! Ręce od tego, by nową postawić, a winga lepiej upiec, niż żelazem próbować. Sołtys jednak nie pogonił sąsiadów i szybko tego pożałował, bo dobiegł go stukot kopyt, a po chwili w świetle pojawił się jeździec. W czarnym był odzieniu, siedział na karym, olbrzymim koniu. Gapił się z wysokiego siodła, trzymający srebrzące się cugle. Zbrojny jak na wojnę. Po jednej stronie końskiego boku długi miecz do dwóch rąk, po drugiej łuk i mnogość strzał. Rozhukany zwierz rozproszył gromadę. Mężczyznę okraszała bujna broda, długie włosy spływały na kark, spięte złoconym rzemykiem, gapiło się jedno, uważne ślepię, drugie zostało przesłonięte przepaską. Jeździec uśmiechał się kpiąco, szerokie rękawy jego wierzchniej tuniki opadły nisko. Rumak zaczął się uspokajać.
- To winga łapiecie? – przybysz odezwał się patrząc na krąg kmieciów wokół stodoły.
Ne było słychać by więcej ktokolwiek nadjeżdżał. Ten przybysz sprytnemu sołtysowi nie zdawał się żadnym panem.
- Łapiemy – odparł jednak szybko, bo jeździec był mężem potężnym i zbrojnym nielicho w płaszczu wypiętym od kolczugi i z hełmem w sakwie. – W stodole my go zamkli.
- To go nie puszczajcie! – ze śmiechem wykrzyknął jednooki brodacz, po czym konia pogonił i ruszył drogą w stronę lasu w oddali.
Sołtys patrzył póki mu z oczu nie znikł, a później stał się jakiś osowiały. Całkiem też o wingu zapomniał. Sam by w świat tak jechał i śmiał się w głos.
- To co, podpalamy?
A tu zbrodniarza łapać trzeba, ludziska czekają. Kazał więc zaraz od stodoły odejść, sieci trzymać nagotowane i coś na dach rzucić, bo łatwiej się zapali niż drewniane ściany. Rzucono pochodnie, dach zajął się ochoczo, a wtedy znowu usłyszano stukot pędzącego wierzchowca. Sołtys przeklął swe zdradzieckie szczęście. Lecz to znowu był brodacz, choć tym razem nie roześmiany od ucha do ucha.
- Smok! – wydyszał tylko.
- Smok? – zdumiał się sołtys.
- Co to, smoka nie widziałeś?
Po prawdzie włościaninowi nie zdarzyło się dotąd.
- Tam! – obcy wskazał za siebie. – Od pola idzie.
Na polu coś płonęło.
- Pali wszystko na swej drodze – dodał jednooki.
Rozległ się krzyk i lamenty.
- Jakże to tak? – zdumiał się sołtys. – Pewnie wing wezwał – odpowiedział sam sobie. – On czarownik.
- Lepiej brać nogi za pas, póki czas – doradził przybysz. – Ze smokiem nie byle sprawa.
Zamieszanie. Popłoch. Ludziska w panice rzucali się na boki jak ptactwo, brodacz zaś konia zawrócił i ruszył, niby też do ucieczki, po czym odbił się od gromady i już śmiejąc się, jechał przez pola w stronę płomieni ze smoczego pyska.
Jakoś nie był przesadnie zdziwiony, gdy przy buchającym ogniem stogu, który własnoręcznie podpalił, zobaczył srebrnowłosego młodzika z mieczem na plecach, którego rękojeść wystawała znad barku. Wing przypatrywał się nadjeżdżającemu, stał po drugiej stronie ognia, z rękoma splecionymi na piersiach i na zdziwionego nie wyglądał wcale. Uśmiechał się kpiąco. Brodacz nie usłyszał pytania. Nie musiał, bez słów je zadano. Ale na razie odpowiadać nie zamierzał.
- Konia masz? – sam spytał.
- Tam! – wskazał młody wing.
Rzeczywiście, tuż za granicą światła skubał trawę roboczy wałach.
- Podobno twego ubito. Ten marny jakiś.
- Czasu mało – zauważył wing. – Oni szybko wrócą.
- Wrócą – zgodził się brodacz. – Islamińczycy to bardzo dzielni głupcy. Jedźmy. Przyjdą niezadługo, by sprawdzić czemu smok tylko kraj lasu pali, bo na pewno nie uwierzą, że jest tak samo głupi, jak oni.
- To ze mną chcesz?
- Nie wolno?
- Ukrywam się.
- Ja też.
- Lepiej potrafię – parsknął wing. – Ci którzy towarzyszą ukrytym, nie mają szczęścia.
- Tu łatwo cię poznano.
Wing zaśmiał się.
- Przez słodycz wrodzoną.
- To widać. Gadamy dalej?
- Mogę tak długo.
- Owszem, ale bez mnie.
- To w drogę.
Ruszyli. Srebrnowłosy prowadził, a jednooki podziwiał tymczasem doskonałą postawę jeźdźca, co jakby w siodle się urodził, a przy tym minę miał dumną niby książę, zaś oblicze natchnione jak minstrel po triumfie w Mariborze. I wcale mu przy tym nie przeszkadzało, że jechał na oklep. Po gwiazdach brodacz poznał, że kierują się na północ i cokolwiek się temu kierunkowi zdziwił, bo w ten sposób w matnię się pchali. Na północ wiódł tylko jeden szlak, mający swój koniec u progu straszliwych puszcz. Może wing nie zna tych stron?
- Dokąd zmierzamy, jeśli wolno zapytać?
- Dobre pytanie zawsze.
- Kluczysz.
- Niech będzie. Odpowiem wprost: do Norgadoru.
- Norgadoru? – wykrzyknął jednooki. – Życie ci niemiłe? Tylko z początku w pole pogoń wyprowadzisz, bo prędko w tę stronę żaden pościg nie pójdzie. Przeszukają południe, wschód i zachód, a skoro śladów nie znajdą, ruszą na północ. A wtedy twój los się dopełni. Ostrzegam, w takim razie dzielić go z tobą nie zamierzam.
- Nie narzucam się.
- I ja tego nie lubię.
- Tośmy jak bliźniacy – zaśmiał się wing.
- Owszem, podobni jak dwie krople wody – parsknął brodacz. – Widzę, że guza szukasz?
- Ty tego nie czyń. Przeznaczenie to groza. Ono jest nieubłagane, potężne i władcze. Bierze co chce.
- Nie dam się.
- Nie oprzesz. Przed losem trzeba się ukrywać.
- Niby jak ty? Prędko zostałeś odkryty.
- Ładnie tak wytykać druhowi niepowodzenie?
- Czy ty niczego się nie lękasz, wingu? Życie tu stracisz!
- Przepowiednia cudna jak nigdy! – zaśmiał się srebrnowłosy. – Może stracę, ale to jednak nie mnie grozi największe niebezpieczeństwo, a tobie, boś ty chcesz podążać tropem ukrytego.
- Wspominałeś o ucieczce w stronę Norgadoru?
- Nie do końca tak. Nie będę czekał, aż pogoń mnie wytropi na pustkowiach wokół lasu – odparł wing. – Wejdę do kniei.
Brodacz chrząknął.
- Tam tylko ścieżki. Nawet początek zachodniego gościńca daleko.
- Wiem o tym. Ruszę ścieżkami żywego Norgadoru.
- Żywego? Tam ludzi śmierć spotyka.
- Ależ niespotykanie żywego. Tak bujnego jak nigdzie!
- Co ty powiesz...
- Norgador tak potężnie żywy, jak powódź większa od potoczku, do którego cebrzykiem wody dolano.
Brodacz roześmiał się.
- Oszalałeś! – stwierdził. – A ja życie ci ratowałem. Ale chciałbym to zobaczyć.
- Ubawisz się setnie.
Zatrzymali się nad rankiem, czemu brodacz dziwił się niezmiernie, bo on właśnie za dnia wierzchowca by poganiał, bo pewne, że dniem pogoń będzie szła. Ale wing popas urządził dla swego pociągowego zwierzaka. Skoro jednak mlokos pod drzewem się rozłożył, to i jego towarzysz swego rumaka rozkulbaczył i na trawę puścił.
- Odpoczywamy? – upewnił się.
Wing skinął głową, po czym spojrzał w górę na gęstą zasłonę nieba. Szary świt był ponury i ciemny.
- Szalony jesteś – usłyszał. – Pogoń za nami idzie.
- Ulewa zatrze ślady.
- Ulewa? Tu poranki zwykle takie, a deszcz pada rzadko.
Ale wing milczał, przekonany o swoim.
- Płanetnika masz na usługach, żeś tego taki pewien? – niemiłosiernie kpił jednooki.
- Niejednego – z lekkim uśmiechem odparł wing. – I kilka rusałek.
- Oby ciemnowłosych, bo zielonkawych nie cierpię – prychnął brodacz.
Niedługo później zerwał się gwałtowny wiatr, który przywiał od północy ciężkie, nisko płynące chmury. Ciemno się zrobiło jak w noc, po czym gwałtowny deszcz zaczął siec zapamiętale, jakby w nagłej powodzi chciał utopić całą ziemię. Brodacz wzdrygnął się na myśl, że miałby jechać w taką pogodę. Spojrzał ponownie w górę na niebo. Gęsta korona drzewa nie przepuszczała deszczu, ale wicher ją stale przyginał.
- Rozkosznie, prawda?
- Tak, zabójczo!
Młokos roześmiał się.
- Nie bój się, to mocne drzewo. Nie zawiedzie nas – rzekł wing odgadując myśli swego towarzysza.
- Rzekł jeden obwieś do drugiego z pętlą na karku.
- I nas dwóch – zauważył młokos.
Brodacz spojrzał na towarzysza ze złością. Dość miał tej natrętnej domyślności i drażniącej pewności siebie, ale oczy srebrnowłosego nie zdawały mu się w tej chwili ni wszystkowiedzące, ni niezachwiane. Dziwne – zadumał się mężczyzna. Wing to przecież, a jego oczy to zieleń w zieleni. A dzieci nawet wiedzą, że wingowie oczy mają srebrne. Zamyślił się, stracił rachubę czasu, zapomniał gdzie jest. Ocknął się dopiero wtedy, gdy deszcz zaczął ustawać. Jak przebudzony ze snu, popatrzył na niebo, po czym zdumiał się, że tak siedzi oparty o drzewo. Ale wing był jeszcze.
- Odjeżdżasz? – spytał brodacz.
- Na mnie pora, przyjacielu. Deszcz ustał.
- Nie śmiejesz się?
- To taki śmieszek ze mnie?
- Ubawu mam po pachy. Urok na mnie rzuciłeś?
- Boisz się?
- Ani myślę!
- Nie wolno patrzeć magikom w oczy – ostrzegł wing. Śmiał się.
- A co, takie urzekające? Wiem, że ludźmi jesteście jak inni.
- Takiś pewien?
- Krew macie czerwoną. Nie srebrna ona, nie błękitna, zwykła, ludzka. Widziałem jak wingów mordowano i nie podobało mi się to, bo ich była para, a przeciw nim gromada.
- To ci żal mego narodu?
- Poczekaj, konia osiodłam.
Wing poczekał.
- A żal – ciągnął brodacz, gdy już znalazł się w siodle. – Rzadkie z was okazy, więc chronić was trzeba byście nie zginęli ze szczętem, jak inne dziwadła. Później smutno.
Wing roześmiał się słysząc takie obraźliwe tłumaczenie.
- Życie ci niemiłe, a możeś ty rycerz szlachetny?
- Bóg ustrzegł od podobnej głupoty. Mam nadzieję, że i za kilka lat przed takimi marzeniami ustrzeże.
- Mało pokorny jesteś i całkiem niefrasobliwy. Bogów trzeba się bać.
- Jakoś nie umiem na co dzień. Boję się od święta, a by nie grzeszyć za często, nie pytam, skąd ten świat się wziął.
- Mam cię za to pochwalić? Nieroztropny się zdajesz. Bogowie mściwi.
- Ja żuczek mały. Mozolnie toczę swe kuleczki, dzień po dniu, a nudne to niezmiernie. Cieszę się jak coś się dzieje, bo to broni od śmierci z nudów.
- Dla przygód chcesz ze mną się powlec?
- A jakże! A uroków więcej na mnie nie rzucaj, bo nie lubię. Pamiętaj, że życie ci uratowałem, więc dłużny mi jesteś co nieco.
- Powtarzasz się, ale to prawda. Dlatego dobrem ci odpłacam. Niebezpiecznie być druhem winga.
- A mówiłeś: ukrytego?
- Zapamiętałeś?
- Bo też się ukrywam.
Wing westchnął ciężko jak nad głupkiem.
- I tak przygoda się rodzi. Madaff jestem – jednooki roześmiał się, po czym wyciągnął rękę.
- Los swój przypieczętowałeś, człowiecze.
Tamten wzruszył ramionami, bo jakoś o swój los dbał bardzo mało.
- To jakże się zwiesz? – zapytał. – Chcesz skłam, jeśli prawdziwego imienia lękasz się podać.
- No to przypieczętowałeś swój los.
- Bywa – brodacz wzruszył ramionami. Nie przejął się. – To jak cię zwać?
- Alldar – odrzekł wing.
- To się znamy – ucieszył się Madaff. – Czyli droga do Norgadoru?
- A może wolałbyś w strony rodzinne? Niedaleko.
- Skąd wiesz? Czarujesz?
- Pochodzisz z Asgilu.
- Czarujesz! – upewnił się jednooki.
- Nie. Śpiewna twa wymowa, a językiem Islamińczyków władasz biegle. Zatem nie jesteś rodem z Nerutii. Ich mowa chropowata, a słowa odmienne. Zdradziłbyś się.
- Ależ masz słuch! – wykrzyknął Madaff. – Widzi mi się, żeś minstrel! Prawda wszystko. Nie jestem potomkiem świniopasów, jak koloniści w Islaminii.
Tak ubożsi mieszkańcy Nerutii i Asgilu zwali swych możniejszych sąsiadów, których nienawidzili tym goręcej, im gorzej im samym się wiodło. A dobrobyt im nie groził. Islaminia dawno temu stała się najpotężniejszym państwem na południe od Norgadoru. Choć podobnego języka, sąsiedzi, nie przyznawali się do pokrewieństwa i gdyby mogli, starliby szczęśliwych rywali z powierzchni ziemi. Tyle, że nie mogli.
- Niedaleko stąd twój kraj rodzinny – kusił wing.
- Do którego powrotu nie mam. Banitą jestem i cena za moją głowę naznaczona. Bitkę zawsze lubiłem, to mnie możny pan do drużyny posłał. Odsłużyłem swoje. Niejednemu za skórę zalazłem. Krnąbrność kilka razy mi batem i dybami z łba wybijano, zawsze bez powodzenia. Grubuskórny ze mnie łotr. Na koniec dowódcę poszczerbiłem, więc zbiegłem przed karą. Z własnej woli do rodzinnego kraju nie wrócę. Pamiętają mnie tam jeszcze – rzekł i roześmiał się złowrogo. – Teraz się ukrywam. To się bój, Alldarze, skoroś mój druh.
Wing usta przygryzł.

***

Uciekinierzy parli coraz dalej na północ, a Madaff coraz bardziej podziwiał swego towarzysza. I nawzajem.
- Nie boisz się Norgadoru? – dopytywał się brodacz.
- Mnie niegroźny – odpowiedział wing. – Ale ty powinieneś.
- Mówisz tak, jakbyś go dobrze znał?
- Znam.
- Norgador ogromny, a tyś młodzik ledwie dwudziestoletni. Ojcem mógłbym ci być, gdybym wingiem się zrodził. Kiedyś ty miał czas Norgador poznać?
Alldar uśmiechnął się, ale druha do gniewu tym nie przywiódł, bo druh już poznał, że te uśmiechy nie do niego kierowane, ale gdzieś w dal, w jakąś przeszłość, marzenia albo kraj daleki, gdzie nawet wingowie żyją szczęśliwi. Czyli jakąś ziemię bajkową.
- Jednak wystarczyło czasu – odrzekł mlokos. – Nie przyglądaj mi się tak. Pamiętaj, że oczyma uroki rzucam.
Tym właśnie oczom przyglądał się Madaff.
- A czemu one takie?
- Nie srebrne, a zielone? – podchwycił pytanie Alldar. – W moim narodzie tylko trzy rody takie miały. Złotookich już nie ma, błękitnooki może jeden został. Zielonooki też jeden. Ja.
- Kłamstwo zatem, że winga poznasz po oczach, co jak szpara bez źrenic?
- My nie upiory, choć z duchów coś mamy. I szkoda, że tak łatwo nas rozpoznać.
- Czyli słabo się ukrywasz.
- Doradzisz mi coś?
- Włosy zafarbuj.
Alldar zdumiał się.
- Powiadasz? – mruknął.
- To proste, kto wtedy cię pozna?
Wing chrząknął.
- Tak droga ci ludzka nienawiść? – podpytywał Madaff.
- Całe moje dziedzictwo – odparł wing. – Z dodatkiem miecza – klepnął się po boku z żelazem.
- To kopnij go w zadek.
Zbieg się roześmiał.
- No, no – pokręcił głową.
- Tak, przyjacielu. Ty tę ludzką nienawiść, po prostu oszukaj!
- Pomyślę.
- Bo wingowych oczu nie masz.
Alldar śmiał się.
- Był taki poeta – przemówił po pewnym czasie – błędny rycerz przy okazji, który malował oczy mego ludu. Rysunki te żywe się zdawały. Czary w nich mocne, więc rzadko kto na nie patrzy, by życie mu między palcami nie przeleciało. Lecz gdybyś na te malunki spojrzał, zobaczyłbyś, że dwóch takich samych nie ma. I nigdy nie było, za to dostrzegłbyś, że jarzą się, jedne bardziej, drugie mniej, złotem, błękitem i zielenią. I srebrem oczywiście.
- Tak – zgodził się Madaff. – W twoich czuć i pogodne niebo, i ogień słońca. Pewnie temu lubię wingów, bo i ja mam oczy niejednakie.
- Zdaje mi się, że jedno tylko?
- Takie mi pozostało. Czarne jak otchłań. To głębia. Drugie było siwe. Czyli mądrość. Ale odeszła – brodacz roześmiał się. – Choć swoje czasem wiem.
- Czemuś mnie ratował?
- Po co dochodzić, skoro sam nie wiem – Madaff spoważniał, wzruszył ramionami. – Ty nie myśl, że ze mnie jakiś dobry człowiek. Łotr jestem.
- Jesteś dobrym człowiekiem. Cokolwiek wyznaję się na tym.
- Łotr. Tylko łotr! – powtórzył z przekonaniem jednooki. – Dobry człowiek to ktoś taki, jak ty. Ja bym dziesięciu zabił, a reszcie ręce poucinał, skoro je na mnie podnieśli. Ty zaś oszczędziłeś głupich. I niewdzięcznych. Królewską córę ratowałeś, a jak ci się odpłacili, złodzieje Islamińczycy? – roześmiał się, po czym odpowiedział sam sobie. – Prawdziwie po ludzku!
Wing milczał.
- To do Norgadoru po przygodę?
- Wedle życzenia, ale na początek niewielką – odparł Alldar. – Brzegiem pójdziemy, by ujść pogoni. Poznawanie Norgadoru to wielka przygoda, więc na przyszłość ją zostawimy, by tymczasem mniejszych posmakować.
- Zatem to cel naszej drogi?
Alldar się zadumał.
- W istocie – odparł po chwili.
- A tak naprawdę? – cicho spytał Madaff.
- Odnalezienie pięknej.
- To życzę powodzenia! – parsknął brodacz.
- Nie śmiej się. Ona sprawiła, że czas się zatrzymał, a ból minął. To pewne, że kiedyś ją odnajdę.
- Ha! Zatem w drogę, po to, co każdemu pisane!

Etykiety: , ,

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna