Naród Smoka, ks.III, r.13 i zasady
Ważny dzień.
Z niewiadomych dla mnie przyczyn, to co najsilniej na mnie oddziaływuje, następuje pomiędzy 20 lutego, a 18 marca.
Z tego powodu opowiem dziś o dwóch zasadach pisarskich. Biorą się z mego doświadczenia.
Czyli każdy może posiadać inne.
Pierwsza wzięła się stąd, że kochałem czytać.
Bibliotekę nawiedzałem namiętnie i często. Gustowałem w fantastyce i powieściach historycznych. Z niewiadomych, a raczej wiadomych przyczyn nie czytałem Tolkiena. Nie stał na ogólnodostępnej półce, nie słyszałem o takim Autorze. Kiedy usłyszałem, to wiele się zmieniło.
A gdzie tu zasada?
Za chwilę.
Na pierwszym roku studiów czekał mój rocznik egzamin ze staropolskiej, a tym, który miał nas sprawdzić był tajemniczy przybysz.
Nie znaliśmy człowieka, bo nie wykładał u nas. Był to jednak specjalista od epoki. Wzbudziło to w nas wszystkich, także tych uczących się pilnie, niejaką konsternację. Nawet podpytywaliśmy takiego łajzę, który przyznawał się, że zna obcego fachowca. Łajza, to naprawdę łajza była, taki typek, co do dziewczyn się dobierał. Później narobiliśmy rabanu, odsunięto gnojka, ale wiecie, dwa lata po nas, przywrócony został. Głupi studenci uznali, że to świetny gość. Prosili o niego. Widzicie, każdego można nabrać, a głupich nie sieją. Można coś dla cudzego dobra zrobić, kłopot z tym jak ten ktoś głupi jak but. Typka w końcu wywalono, ale jeszcze trochę dziewczyn przez niego miało niefajne przeżycia. W każdym razie nawet taką łajzę podpytywaliśmy, co oczywiście nic nie pomogło. Gnojek po prostu chełpił się koneksjami.
Do egzaminów przystępowaliśmy z duszą na ramieniu.
A ja i kilku moich bliskich z głowami nieco przytępionymi, bo dzień po moich urodzinach.
Z tej racji że na liście to ja się znajdowałem jako jeden z pierwszych, choć nie pierwszy, stawiłem się rankiem. Przyjaciele też. Brano trójkami. Ja i Adaś mieliśmy wchodzić razem, a wraz z nami taka Catherina.
Drżeliśmy.
Jak zawsze dokonywałem odkrycia, że nic nie umiem. Wokoło erupcja wiedzy, a ja niczym tuman ostatni, a jeszcze niepewny siebie, bo w sposobie zdawania egzaminów dopiero nabierałem praktyki.
Pierwszą grupę obcy trzymał czterdzieści minut. A po nich moja trójka. Przechodząc obok tamtych podpytywaliśmy jak było.
Nie pamiętam odpowiedzi.
Szedłem jak na ścięcie, patrząc zaś na egzaminatora za biurkiem, takiego niezbyt rosłego, a w zasadzie kurduplowatego łysolka, w czarnych barwach widziałem swój marny los. Choć tamten na oko wyglądał dobrotliwie.
Co zwykle okazuje się bolesną pomyłką.
Największe potwory to te, które omamić potrafią.
Lecz tuż przed tym fachowcem na stole leżała książka. Znałem ją, choć przede wszystkim rozpoznawałem po papierowej okładce. W tym wypadku tej nie było, a tylko zielonkawy materiał z tłoczonymi literami.
W gruncie rzeczy tę wersje rozpoznałem równie prędko.
Jeśli powiedzieć, że wiedziałem czym jest ten wolumin od pierwszego rzutu oka, to jakby nic nie mówić.
Decyzję co z tym zrobić podjąłem w zasadzie natychmiast.
Zrozumcie, byłem desperatem, a tu okazja wprost niepowtarzalna i może jedyny ratunek, bo obecność tego dzieła z woli losu nieprzypadkowa, a na pewno znacząca. Położyć coś takiego przed sobą? Kim jest ten osobnik, że taką literaturą się afiszuje? W tamtych czasach uważano, że to taka dolna półka, kmiotki mogą się nią zachwycać, poważny literaturoznawca powinien omijać z daleka i udowadniając wysublimowany smak nie znać.
- Czy to nie Silmarillion Tolkiena? – spytałem.
- Brawo! Pierwsze dobre pytanie.
Odetchnąłem z ulgą. Uświadomiłem sobie wtedy, że jakoś będę i że dotąd dobrych pytań nie było. Usiedliśmy i zaczęliśmy, jakżeby inaczej, o Tolkienie. To znaczy gadaliśmy egzaminator, Adaś i ja, Catherina siedziała jak myszka za miotłą i to na tureckim kazaniu. Nie ma co oszukiwać, przeciągałem te dywagacje jak mogłem, wszak odwlekałem nieuchronną egzekucję, a może przychylnie nastawiałem adwersarza?
To zawsze się przydaje.
Ale gdzie zasady pisania?
Wrócę do tych baranów.
Za pewien czas.
Na egzaminach trzeba mówić. Szczególnie na kierunkach humanistycznych.
Oby do rzeczy.
Problem zwykle pojawia się taki, a w moim wypadku znaczący, że wiedząc cokolwiek, jakoś tak rozmijałem się z tematyką przedmiotu. Gadałem zatem, co wiedziałem.
Pamiętajcie, mówić trzeba, ale przed wami siedzi ktoś obeznany w temacie. Do pięt mu nie dorastacie. Takich jak wy siedemdziesiąt sztuk. Podobne komunały. Oceni sprawiedliwie. Chyba, że uda się wam wybić go jakoś z rutyny egzaminu. Oby nie głupotą. Bo jak zaczniecie wygadywać bzdury niestworzone, to się obrazi. Ale jak wyrwiecie go z monotonii, to choćby z tego powodu przymknie oko.
Później tę metodę doprowadziłem do takiej perfekcji, że podczas zdawania z pewnego przedmiotu, choć najpierw było to zaliczenie, trzy pytania i trója, bo na ćwiczeniach to nie wykazywałem się niczym, więc sprawiedliwie, po czym egzamin i po pytaniach, pani doktor zwraca się do mnie:
- Mogą być?
Zgodziłem się łaskawie, po czym wyszedłem z czwórką.
Metoda zawiodła tylko dwukrotnie.
Raz z gramatyki opisowej. Profesor postanowił udowodnić facetom, że się nie uczą. Rzadko kto się uchronił, bo to prawda była. Ja wiłem się jak piskorz, ale zostałem w końcu przygwożdżony.
- Dobrze pan się bronił – rzekł z satysfakcją wpisując mi do indeksu niedostateczną.
Poprawka była zgoła odmienna. Nudna w zasadzie. Nie zapamiętałem jej. Trzy i pół, bo adwersarz nasycił się przewagą.
Drugi wypadek to historia języka. Wtedy też nie przeprowadziłem swego sposobu.
W zasadzie nie musiałem.
Historię kochałem zawsze, to chcąc nie chcąc, wiedziałem sporo. A czego nie wiedziałem, to łykałem jak pelikan małe rybki. Ale z nawyku i tak próbowałem kombinować.
Wiecie, nie dopowiada się oczywistości, pozostawia miejsce na sondujące pytanie, łączy się sprzeczności, nawiązuje od historii do literatury i w zasadzie do czego się da. Byle wyjść poza banał. Zaciekawić. Robiłem to.
Na historii języka bez skutku.
Dostałem cztery i pół, to bardzo zacny wynik.
A jednak czułem się zawiedziony. Tak już przywykłem do krętactwa, że inaczej po prostu nie umiałem. Z czego niejaki wniosek na życie, by nie kręcić za wiele, nawet jak przesłanki znikają, schemat działania nie.
On wrasta jak powój w ścianę, można go zerwać. Wraz z połową muru.
Kiedyś sumienie mnie ruszyło. Z pozytywizmu. Jak zawsze umiałem mało co, ale pamiętałem Słowackiego mistycznego, przeczytałem Bez dogmatu, na wyrywki mogłem o Quo vadis. Dodałem co nieco o Wielopolskim. Dostałem cztery minus. Pani była przemiła.
Tak mnie gryzło, że później przez dwa tygodnie chodziłem do czytelni i dokształcałem się z tego pozytywizmu.
Po kwartale wszystko zapomniałem. Nudy to były niemożebne.
Sumienie to straszna rzecz.
Oto złe nawyki, które później trzeba zmieniać.
Mozolnie.
Stąd na przykład w naszym kraju jest jak jest. Ludzie przywykli to kantów, stosują je nawet wtedy, kiedy nie muszą, po prostu z nawyku.
Oj, trudno będzie ich sumienia poruszyć.
Ot, widzicie, dygresja wyszła. Kiedyś tylko takimi pisałem.
Ale wracajmy do naszych baranów, czyli do egzaminu ze staropolskiej.
Po jakiejś godzinie tematów tolkienowskich, egzaminator zszedł na ziemię, ja bym jeszcze wydolił kolejną, on wracał do rzeczywistości, oznajmiając, że mimo wspólnoty zainteresowań, egzamin egzaminem i wpływu na ocenę mieć nie będzie, więc zadał pytania.
Najłatwiejsze.
W periodyzacji Baroku walnąłem się o dziesięć lat.
Wyszedłem z trzy i pół.
Dobry Boże!
Cud!
Na drugim roku uczęszczałem na konwesatorium, jakie ten badacz staropolskiej prowadził, proseminarium też. Ani jedno, ani drugie nudziarstwu nie było poświęcone, a jedno zahaczało o Tolkiena. Przedstawiłem temu nietypowemu naukowcowi moje ówczesne dokonania. Wersję bardzo ważnej książki. Nie ostateczną jednak. Po przeczytaniu usłyszałem od niego o szczotkach, pracy redakcyjnej i takie tam. Wystukałem wersję końcową.
Zapoznał się z tą beznadzieją.
- Nie tego się spodziewałem – oświadczył.
Tak oto odkryłem pierwszą zasadę pisania.
Nie rozumiecie?
Ja wtedy też nie zrozumiałem. Zasad się nie poznaje, do nich się dorasta.
Co przychodzi po latach.
A teraz zasada druga.
Związana jest z uprzednio już wspomnianą książką.
Jej pierwsza wersja powstała, kiedy miałem lat szesnaście.
Kartka z pomysłem.
Spisana w wieku lat osiemnastu liczyła stron sześćdziesiąt. Dziś byłoby to piętnaście znormalizowanych w formacie komputerowym, czyli czcionka dwunastka i odstęp na półtora.
Obecna już liczy stron sześćset dwadzieścia pięć.
W międzyczasie powstawało wersji mnogość. Nie wszystkie zostały dokończone. Przynajmniej kilka doprowadziłem do środka i porzuciłem.
Dwie zostały wystukane na maszynie. Pierwsza którą czytał pan od staropolskiej, tym się różniła od drugiej, że ta druga była mniej więcej czterokrotnie dłuższa. W najbardziej idiotyczny sposób, bo poprzez rozciągnięcie każdego akapitu. Stąd ta łapa, którą wcześniej wspominałem podnoszona i opuszczana przez półtorej strony.
Byłem jednakże pewien, że to wersja doskonała.
Wtedy.
Myślę, że pierwszy czytelnik w wydawnictwie, do którego to dzieło zatargałem, oniemiał.
Ale drugi coś w niej zobaczył. I tę moją pisaninę chwalił z takim zastrzeżeniem, że charakteryzuję się zbyt wielką łatwością pisania.
On raczej wierzył w lakoniczność i wykuwanie słów.
To był wielki pisarz.
Ja dziś wiem, że niekiedy trzeba zarzucić nadmiarem, a czasem ze skąpstwem cedzić słowa.
W zależności.
Nie pamiętam całości recenzji. Gdzieś ją mam (wiem gdzie). Zawsze mogę do niej zajrzeć, ale w tym rzecz, że pochwał nie pamiętam, a zastrzeżenie o podejrzanej łatwości pisania – owszem.
Tak poznałem zasadę drugą.
Cieszycie się zapewne, że wszystko Wam tak obszernie objaśniłem.
I dogłębnie.
Poznaliście sekret.
Jestem pewien, że skorzystacie na moim doświadczeniu.
Trzeba bowiem sprawiać ludziom radość.
No dobrze, przystępuję do wyjaśnień.
Co mi powiedział pan od staropolskiej?
- Nie tego się spodziewałem.
Nie piszemy dla siebie, a dla czytelnika. Autor nie jest najważniejszy, tylko zdaje relację. Widzi wydarzenia w określony sposób, to świadek, którego zeznań nie możemy być do końca pewni. Może niektórym nadać własną interpretację. Odbiorca ma odmienne przyzwyczajenia, to co Autorowi wydaje się zajmujące, jemu nie musi. A jeśli Autor chce, by czytał, musi mieć na względzie to, z kim ma do czynienia.
Co nie znaczy, by pisał pod każdego czytelnika. Wiadomo, że nie wyjdzie. Znaczy to jednak, by tak opowiadał historię, jakby nie należała tylko do niego.
Niech będzie dobrem wspólnym wszystkich.
Więc zasada pierwsza:
Nie piszemy dla siebie.
A co zrozumiałem dzięki pisarzowi?
Że klepię strony w pośpiechu, bez ładu i składu. Zdarzy mi się coś ciekawego, na zasadzie trafiło się ślepej kurze ziarnko. A tak nie wolno. Historia ma być logiczna, spójna i dopracowana.
Przemyślana.
Czyli przepracowana.
Co osiągam pisząc nie bezpośrednio na komputerze, bo wtedy jestem za szybki.
Muszę swoje wychodzić, zanotować to i tamto, cierpliwie skrobać długopisem. Niech słowa stawiają opór.
Czyli zasada druga:
Nie może być za łatwo.
Reszta to metoda. Czyli takie sposobiki, dzięki którym osiągamy, cośmy tam sobie zaplanowali. Czyli coś damy, ale nie wszystko, wyjaśnimy to gdzie indziej, zrobimy kilka połączeń w odległych fragmentach, opiszemy złożoną postać, odwrócimy uwagę. Czyli sztuczki.
Ale niedawno zrozumiałem, że nie istnieją nawet dwie zasady.
Wyobraźcie sobie, że sprawiacie komuś prezent. To osoba dla was ważna. Nie potraktujecie jej jak kogoś przygodnie widywanego, do kogo powiecie: cześć, mając nadzieję, że to wystarczy. To nie taka osoba. Dajecie jej zatem coś ważnego, od was. Co opisuje tamtą osobę, ale was także.
To nie byle jaki dar.
A istotny.
Nie dajecie zatem tego podarunku opakowanego w wytłuszczony papier, zadbacie zdobny. I by pakuneczek okręcić wstążeczką.
Bo ważnych prezentów nie daje się ot tak, jakby były czymś pospolitym i codziennym.
Dokładnie ta sama zasada tyczy się pisania.
A poniżej rozdział na dzisiejszy dzień.
Rozdział trzynasty
Ruszył, jak mu radzono, lecz zmęczył się już przed dotarciem do celu. Po kościach coś mu chodziło, mróz łapał za stopy, a najchciwiej za palce.
- Tak to jest z duchami się zadawać – zamruczał. – Ciepło zaraz wykradzione.
Choć oczywiście ciepła nieco to od strony bezcielesnego doznał. Ale teraz marzł w dwójnasób.
Jeszcze mocniej sen go omraczał.
Lecz spać ot tak, na gościńcu, którym łazi ten i ów nie wiadomo z jakimi zamiarami we włóczykijowym sercu, to rzecz co najmniej niepewna, więcej, ryzykowna! Wielu podróżnych bynajmniej nie porusza się dlatego, że ma korzyść, bo nogi rozruszane, o nie. Oni łażą okazji szukając.
- To ja takiej nie dam! – postanowił. – Jednakże dziwne, że tego rozdroża jeszcze nie widać. Jakieś powinno być.
Uwzięło się i ukryło.
Froll zaśmiał się, po czym zaczął popatrywać po ścianach. Gdzieniegdzie pojawiały się obiecujące zagłębienia, a nawet szczeliny. Do niektórych przytykał oko. Ale nie widział w nich nic, choć czasem na łzy mu się zbierało, szczególnie wtedy, kiedy wiatr zaświstał. Niekiedy przytykał również ucho. Wtedy dobiegały go odległe odgłosy, dziwnie pomieszane i uwodzące. Bywało, że brzmiące tęsknotą tak wielką, że siąść i rozpaczać. Serce wtedy marzło bardziej niż w obecności szczęśliwego ducha. Froll by się ogrzać, przymusił się by wspomnieć swą panią i szkraby udające dorosłych. Mające takie tajemnice, jakich żaden dorosły przenigdy nie ogarnie.
Przypomniał sobie. Otarł łzę, choć wiatr mu w oczy nie wiał.
Trzeba szukać księgi magicznej rodu Holgruga!
Wreszcie coś wypatrzył.
- Jakby wrota – zastanowił się wpatrując się usilnie w kształt.
Po chwili łzę otarł. Wreszcie zwykłą. Zrodzoną z wysiłku.
Przydałoby się więcej światła, bo robaczki akurat migotały mdło, pewnie wątłe biedactwa. We świetle radośniej. Lampę miał.
Ale światło z lampy przywiedzie prześladowcę. Nie musiał słuchać ostrzeżeń, by w to wierzyć. Z początku takie światło radość. Szybko nieszczęście.
Podszedł do wierzei. Drewniane, ale żadnego skobla, zapadki, uchwytu, nic za co można pociągnąć by je uchylić.
- Typowe! – warknął. – Nie ma łatwo.
Popatrzył na nie z ukosa. Nabrał pewności, że od nich mocniejszy. Postukał. Nikt nie odpowiedział ze środka, zaś kołatanie rozbrzmiało całkiem zwyczajnie. Ot, drzwi. Jedne z wielu, jakie się uchyla i podąża dalej nie oglądając się za siebie.
Choć te uchylić się nie chciały.
Sprężył się. Napiął mięśnie. Postronki. Wciągnął powietrze, ścięgna gotowe. Najbardziej jednak odzywały się ramiona, których najmocniej potrzebował. Drzwi jednak jak stały, tak stały. Nie przelękły się. A powinny!
Człowiek drżał, bo już go wszystko bolało na myśl o tym, co niedługo się stanie.
Chciał nie chciał, na pewno musiał. Lekkie siłowanie nie podziałało. Konieczność nakazuje wysilić się bardziej. Zacisnął zęby i otarł pot. Dłonie się trzęsły, ręce dygotały jak u paralityka.
- Zniosę to! – syknął.
Kolejna przygoda!
Cofnął się o kilka kroków, ustawił nieco bokiem. Popędził. Przed samym uderzeniem zamknął oczy. Zacisnął pięści i zęby.
Kiedy uderzył, zagrzmiało. Posypał się gruz. Wydobył się jakiś jęk. Coś trzasło.
Na szczęście ni zęby albo paznokcie, nawet nie kości.
Nie zabolało strasznie. O wiele mniej niż poprzednio, kiedy próbował wysadzić z zawiasów kamienne wejście do tajemnej komnaty, w której ukryto lampę.
Wtedy lepiej by zrobił, gdyby tego poniechał.
- Głupio się upierałem – ocenił.
Ale wyboru nie miał. Szedł od otchłani, a tunel prowadził wprost do izby z ołtarzem. Nie dało się jej ominąć, choć głupoty można było uniknąć i nie sięgać od razu po to, co błyskało wywołując pochopną chciwość w nieumiarkowanym ludzkim sercu.
- Umiarkowanie to grunt – osądził.
Po uderzeniu barkiem drzwi się wprawdzie nie otwarły, zawiasy wytrzymały, ale widać coś innego ustąpiło. Pękło albo się obluzowało. Dawał się słyszeć jakiś syk albo jęk, choć nie wycie. Tylko w pierwszej chwili przerażające. To nie odzywał się żaden potwór z ognistych czeluści, to tylko wiatr gwizdał.
- Chyba się uda – zamruczał.
Cofnął się, po czym zaniechał tego podejrzanego zamiaru, choć ramię radośnie pulsowało przekonując, iż poradzi sobie ze wszystkim. Serce pod nim podskakiwało namawiając, by użyć siły. To najprostsze.
- Najgłupsze! – prychnął. – Siła to nie sztuka.
Po czym z całych sił kopnął w widoczną szczelinę. Buty miał mocne, podeszwy na grubych obcasach, twardych jak kamień, skręconych śrubami i nabitych ćwiekami, na czubkach butów wzmocnienia z blaszki. Takie buty wytrzymają więcej niż ramiona, które oszczędzać trzeba. Bo nie każda siła grunt.
Tylko niektóra.
Zaskrzypiało i stękło, a gdy wierzeje zaprawił drugim mocarnym kopem, wtedy ich część po prostu się odłamała. Jeszcze raz i ten fragment runął z trzaskiem.
Cofnął się. Gdyby miał miecz, to by go teraz nastawił do odparcia napaści, choć w takim przypadku lepsza byłaby dzida, której grotem można pchnąć pod żebro lub pod zapinkę hełmu. Mieczem gorzej, bo on krótszy, bliżej dopuszcza się wroga, a wiadomo, że tego lepiej nie czynić. Lepiej zadźgać z dala.
Jednak nie musiał czynić niczego takiego. Ze środka nikt nie wypadł.
Odczekał jeszcze chwilę, po czym zwalił pozostały fragment skrzydła, dotąd smętnie wiszący na zawiasach. On ledwie, ledwie stawił opór. Jednakże trzask jaki się rozległ, po nim rumor, sprawił że człowiek się cofnął. Takie zakłócanie ciszy nie wychodzi na zdrowie. Kto wie, jakie nieszczęście ściągnie na kark.
Ale nie ściągnęło.
Zatem zajrzał do środka. Ot, pomieszczenie całkiem przestronne, z kolumnami i gwiaździstym stropem oraz fantazyjną galeryjką.
Wszedł.
Coś z łoskotem zwaliło się mu na kark.
Ścierpł!
Gruz tylko.
Bardziej brudził niż kaleczył. Strzepnął go. Wewnątrz pustawo. Kilka sprzętów, ale przede wszystkim pokłady kurzu.
I kilka postaci ukrywających się w cieniach.
- Znowu posągi? – aż się wstrząsnął.
Stały nieruchomo. Co nic nie znaczy. One mogą się ruszyć. Przemógł się i ostrożnie postąpił naprzód. Odetchnął.
Zbroje!
W nie najlepszym stanie, choć nie ugryzione rdzą, bo w pomieszczeniu jednak dość sucho. Za to pokryte szarymi osadami. Kurz i brud zebrany prawie na podobieństwo płócien, jakimi nakrywa się sprzęty, kiedy gospodarz z domu się wynosi. Tu musiało stać się bardzo, bardzo dawno temu.
Pancerze!
Postukał. Dźwięk żelaza, ale takiego nie potrzebował, wystarczały mu karwasze na przedramionach, misiurka na karku, mocne buty. Inne żelazo by się przydało. Takiego nie dostrzegał. Za to zobaczył skrzynie. Mnóstwo ich stało wzdłuż ścian.
Nie rzucały się w oczy, późno zwrócił na nie uwagę. Jak wszystko tu, brudne. Ale kufry niemałe.
- Ciekawe, jakie skarby w nich ukryte? – roześmiał się wędrowiec.
Najpierw zapalił łuczywo, po nim kaganek, był taki i jakaś ciecz w nim. Śmierdząca, ale paliła się. Później podszedł do pierwszej skrzyni. Szarpnął za wieko. Nic. Przywarło mocno. Użył większej siły. Zajęczało jak płyta odsuwana z grobowca. Po czym dalej pozwoliło się unieść bez najmniejszego wysiłku.
Środek lśnił.
Oczy od tego piekły, a usta same wykrzywiały się w uśmiechu. Pudeł w szeregu pod ścianami znaczna liczba. Jeśli wszystko w środku ukrywają to samo...
- Ho, ho...
Zawrót głowy.
- Złoto – sapnął a serce zabiło mocniej.
Przesypał precjoza. Pierścionki, kolce, branzolety. Naszyjniki wysadzane klejnotami. Blaszki. Mnóstwo monet od tak małych i cienkich jak paznokieć, po grube jak kciuk a średnicy jak jego długość.
Śmiejąc się podszedł do kolejnej skrzyni. Nawet nie zauważył kiedy ją otworzył. Może się wysilał, może nie. Ot, wieko odskoczyło.
W środku to samo, choć cudeńka nieco inne. W kolejnej odkrytej, podobnie.
W oczach ćmiło się od bogactwa. Tyle tego, że jakiś kraik można sobie kupić, a następnym pokoleniom jeszcze zostanie. Żyć nie umierać. Używać do woli.
- Tylko po co mi to wszystko? – mruknął przerzucając stos mieniących się kamuszków do uchylonej skrzyni. Zagrzechotały. – Błyskotki!
Zatrzasnął skrzynię. Rozejrzał się. To wszystko na nic, tak potrzebne jak piasek na pustyni. Ale chodził od kufra do kufra i każdy uchylał.
Mrowie ich. W każdym jakieś cacuszka, wszystkie razem składające się na skarb, o jakich opowiada się z zamierającym z zachwytu sercem. Nie potrzebował nic, a jednak wybrał kilka co ładniejszych klejnocików, by po powrocie przekupić rozzłoszczoną małżonkę tym i owym. Bo gniewna będzie, ale jak każdej niewieście oczy jej się uśmiechną do błyskotek. Dzięki bogom za to. Znalazły się w sakiewce kamienie czyste i świecące w świetle, ponadto pierścionki, diademy i kolie.
Prędko się tym znudził.
Chodził jednak od skrzyni do skrzyni.
Nuda!
Aż w jednej! Aż krzyknął z niespodziewanej radości. Serce mało mu nie wyskoczyło z piersi, zaś ręce zadrżały jak chciwcowi.
- Miecze!
Wziął pierwszy z góry. Jednoręczny. Klinga szeroka, pojedyncze zbrocze, niewielki jelec. Broń wyważona niebiańsko. Czyste złoto! Nie, nie złoto, lepiej! Stal. Ale ciesząca bardziej niż te wszystkie skarby wokoło. Przeciął powietrze. Świst, gwizd. Roześmiał się. Podrzucił. Zaśmiał się jeszcze głośniej. Nie mógł tego cuda z rąk wypuścić, zatem gdy kolejny wyciągnął, ten pierwszy trzymał pod pachą.
Drugi okazał się nie gorszy, a trzeci jeszcze lepszy. Żadnego nie umiał odstawić.
- Wezmę wszystkie! – zasapał.
Każdy mu się podobał.
Lecz jeśliby miał je zabrać co do jednego, wtedy potrzebowałby co najmniej taczki, a najlepiej wozu.
Ta myśl ostudziła go cokolwiek.
Lecz nie od razu ją przyjął za własną.
- One takie piękne!
Podnosił miecze jeden za drugim, odkładał niechętnie na podłogę, później przyklękał nad każdym. Cmokał i dotykał nieśmiało jak młodzik pierwszej kochanki. Rzec, że pokochał cały ten oręż, to w zasadzie nie rzec nic. Z żadnym nie chciałby się rozstać. Za nic.
Ale, rzecz, jasna, wszystkich zabrać nie mógł. Choć w niektórych potrzebach nie ma jak jednoręczny, a w innych dwuręczny, nie mówiąc o półtoraku. A jelce? Jedne proste, krzyżykowe, drugie wygięte w stronę głowni. Jak cudne zdobione. I jaki świst!
Serce go bolało.
Ale w końcu wybrał jeden, choć na pozostałe patrzył ze smutkiem i poczuciem winy, że je zdradza.
Jednakże nie mógł zarzucić całej tej skrzyni na plecy. Po prostu by nie podołał.
Westchnął, a by nie czuć żalu, schował oręż i pospiesznie zatrzasnął wieko. Wcześniej oczy zamknął, bo czuł, że krew w nim tężeje.
Niewiele to jednak pomogło, a to wszystko przez to, że po chwili otworzył drugą skrzynię.
W tej znalazł topory.
Roześmiał się.
- Teraz mi nic niestraszne! – zawołał.
Zabrał się do roboty. Znowu serce dygotało, a ręce drżały. Jednak tym razem prędzej dokonał wyboru biorąc dla siebie potężny berdysz osadzony na długim stylisku obficie nasmołowanym i nabitym rozlicznymi srebrnymi gwoździami.
Pewnie dzięki temu smołowaniu toporzysko przetrwało, bowiem w następnej skrytce znalazł właściwie same groty od włóczni. Drzewca kruszyły się w palcach. Z żalem wybrał sobie dwa ostrza mając nadzieję, że uda mu się później znaleźć coś do ich osadzenia. Podziemia rozległe.
Miał wszystko, co potrzeba, doskonały miecz z dziweru, świetny topór, otuchę w sercu.
Porzucił niepotrzebny już kostur, ale nie odstawił go po prostu. Odłożył z szacunkiem do skrzyni. Służył mu przecież wiernie łby rozwalając. Zgasił kaganek.
- Chyba mi tylko Oferciarza brak – zaśmiał się po wszystkim.
Trzasło, błysło. Ciemność zapadła.
- Chciałeś, masz – zabrzmiał znajomy głos.
Tym razem jednak nie dobiegał z blasku.
- To ty – mruknął wędrowiec. – Pomyślałem o tobie.
- To oczywiste! Dlatego tu się znalazłem.
- Nie jaśniejesz – zauważył człowiek.
- Bo drugi raz nie dam się nabrać! – prychnął knypek.
- Domyśliłeś się?
- Za głupiego mnie masz? – zaperzył się cudak.
- Dobrze, że odkryłeś to poniewczasie.
- Lepiej późno niż wcale. Kolejny raz nie skorzystasz – zasyczał konus.
- Nie muszę – roześmiał się Froll. – Nic mnie nie obchodzą twe sztuczki. Dziwaczejesz!
Stwór rozejrzał się. Lecz mało co widział. Ciemno w środku, mało robaczków, nic wody na ścianach.
- Światło by się przydało – zamruczał. – Nie masz jakiegoś na podorędziu?
- Miałbym ci pomagać?
- A czy ludzka życzliwość tego nie nakazuje?
- To jesteś człowiekiem?
- Nie wrogiem przecież.
- Odpłacisz tym samym? – zaciekawił się wędrowiec.
- Tak za nic? – obruszył się złośliwiec. – Ja spełniam życzenia, ale nie za darmo! Głupi nie jestem.
- A ja?
- Ty, to co innego. Tyś człek.
- Czyli naiwny?
Oferciarz wzruszył ramionami.
- Tobie wolno.
Froll zaśmiał się.
- Możesz sobie nie świecić – oznajmił. – Nie jest to już mi do niczego potrzebne.
- Niepotrzebne? – zadumał się stwór. – Skoro tak...
Zaświecił, a wtedy mógł się rozejrzeć. Zaś skoro wokoło rzucił okiem, to sapnął.
- Znalazłeś zatem skarbiec Taniego – westchnął z podziwu.
- Jakiś skarbiec z pewnością – przytaknął człowiek. – Złota tu co niemiara.
- Całe twoje – zamruczał cudak.
- Jak mi go kto nie ukradnie – zaśmiał się wędrowiec.
- To go broń.
Froll głową zamachał.
- W jaki sposób?
- Masz miecz.
- Musiałbym tu zostać – sapnął człowiek. – A nie chcę tu siedzieć po kraj czasu, po to tylko, by złotem się cieszyć.
- To porzucisz takie skarby? – zdumiał się stwór.
Wędrowiec roześmiał się bardzo głośno, aż sala zadrżała.
- Bez żalu – oznajmił.
- To może ja bym tak coś...
- Tak za nic? – przerwał mu odkrywca skarbów.
- Przecież chcesz odejść?
- To inna sprawa. Mnie z tobą wiąże umowa. Za nic nie ma nic.
- Jakiś ty bezwzględny – gwizdnął Oferciarz. – Ale niech ci będzie. Złota masz kupę, mogę cię wyprowadzić.
- Nie chcę tego – odrzekł Froll.
- Nie chcesz? To po co mnie wezwałeś?
- Rada by się jakaś przydała.
- Rada? – zdumiał się stwór.
- Nawet niejedna. Dobrze na tym wyjdziesz – człowiek wskazał głową na skarby.
- Ja nie udzielam rad!
- To nic trudnego. Wskaż mi dalszą drogę, bo przecież słyszałeś o niejednym. Powiesz co z moją żoną i dziećmi. Takie tam, dla ciebie wprost drobiazg.
- Drobiazg z żony i dzieci?
- Może byś im nowiny ode mnie zaniósł – zastanawiał się wędrowiec. – Na pewno się martwią, niebogi. A ja los muszę przemóc – zaśmiał się.
- Z moja pomocą? Niedoczekanie!
- Skorzystasz – kusił właściciel skarbu.
- Ja się takimi sprawami nie zajmuję! – obruszył się stwór.
- Dobrze zapłacę.
- Nie!
- To się pożegnaj z zapłatą.
- Łotr! – wydyszał Oferciarz, a oczy mu się paliły do złota.
- Zatem?...
Stwór nabrał powietrza.
- Nigdy! – wrzasnął ze wszystkich sił.
- Zastanów się jeszcze...
- Nigdy! – prychnął złośnik. – Nie będę latał na posyłki jakiegoś człeka. A skoro nie życzysz sobie na powierzchnię, to znikam. Lecz wiedz, że kolejna oferta będzie cię kosztować bardzo drogo! – wydyszał, po czym znikł przy wtórze piekielnego chichotu.
- Dziwak – ocenił Froll, po czym wzruszył ramionami, wziął złotą manierkę i z lekkim sercem opuścił komnatę wypełnioną skrzyniami pełnymi bogactw.
***
Wiedział dokąd ma iść, zatem tak poszedł, choć rozdroża jak dotąd żadnego. Wcześniej się zatrzymał, by manierkę wypróbować, czy woda z niej smaczna. Okazja zdarzyła się natychmiast. Ciek na ścianie.
Podstawił naczynie. Spadła kropla. Czekał jakiś czas. Druga powoli wzbierała. Rosła. Rosła.
Z godzinę tak by trzeba.
- To na nic – zrozumiał.
Poszedł dalej. Rozglądał się na boki, ale i przed siebie nie zaniedbywał, choć mając miecz i topór nie obawiał się byle czego.
Chyba, że jakiejś niemiłej niespodzianki.
Taka w postaci szczeliny rozwarła się nagle pod nogami. Dziura była szeroka, ale obejść się ją dało. Bokiem, tuż przy samej ścianie, stawiając ostrożne kroki tuż nad przepaścią. Musiał przystawać na palcach, rękoma chwytać się skały. Przebył tak kilkanaście sążni. Na szczęście miecz i topór miał solidnie przytwierdzone do pleców, toteż się nie obsunęły, kiedy zaczął dygotać.
Otarł pot. Odsapnął. Lecz w bicie serca wdzierał się jakiś stukot.
Bardzo niepokojąco brzmiący.
To nie jego serce tak biło. To z przeciwnej strony głębokiej dziury coś nadciągało stawiając bardzo ciężkie kroki.
Posąg – pomyślał.
Nie pomylił się wcale.
Nadciągnął nieżywy mag. Jego potężna, złowieszcza sylwetka wyglądała jak dziura w mroku.
Froll zerknął za siebie. Uciekać. Ale co później? On podąży tropem nie znając zmęczenia, ni wątpliwości. W jednej chwili powziął postanowienie.
- Lampo – głos mu się załamał. Wziął się w karby. – Lampo – powtórzył pewniej. – Świeć!
Dwa wydarzenia nastąpiły w tej samej chwili. Zabłysł ognik, a posąg od razu przyspieszył, by czym prędzej przebyć odległość dzielącą go od człowieka władającego blaskiem, który nie do niego należał.
Nie myślał prędko, zasadzek nie rozpoznawał i wpadał w nagotowane pułapki czyli w tym wypadku, w dziurę, której nie wypatrzył.
Zgrzyt i poleciał w dół. Bez jednego jęku, bez odgłosu uderzenia o dno.
Przerażające!
Z lampą w ręce Froll zajrzał w szczelinę. Nawet nie dziesięć sążni poniżej posąg wisiał na palcach wczepionych w jakiś występ. Podciągał się.
Strach zajrzał człowiekowi w oczy. Tamten na niego własne obrócił. Dokładnie w tej samej chwili stopy mu się obsunęły, a w okamgnienie później ręce skruszyły podpory i posąg runął w dół.
- No, no – sapnął wędrowiec.
Otchłań zdawała się nie mieć dna, bo żaden odgłos nie dobiegł ze środka. Posąg też nie krzyknął, jakby mu na życiu nie zależało. Bo, nie zależało, martwy był, choć przy tym bardzo natarczywy.
- Przerażające – zadumał się człowiek. – Ale już po nim.
Lampę jednakże zgasił.
Znalazł rozdroże i poszedł tak, jak wskazał mu przewodnik, a gdy stanął na miejscu, zaśmiał się.
- Fontanna!
Woda w niej mieniła się rozpryskując uderzeniami o falującą, niespokojnie powierzchnię. Podszedł by jej zaczerpnąć. Wciąż popatrywał na ten zdumiewający ruch. Lecz kiedy podniósł garstkę do ust, jak przypuszczał z wodą, to nic w niej nie znalazł.
Dziwne! Przysiągłby, że zaczerpnął.
Spróbował ponownie. Tym razem patrzył.
Od razu zrozumiał!
Woda uciekała od rąk. Wyglądało to nawet zabawnie, bo zachowywała się całkiem jak żywe stworzenie unikające dotyku, taki kotek nienawidzący głaskania albo jak cień zawsze umykający rękom.
Wędrowiec zaśmiał się. Spróbował obydwoma rękoma. Krople strzelały na wszystkie strony tak zwrotne jak stado ptaszków unikających szponiastego drapieżcy.
- A to dziw! – zawołał.
Sięgnął po manierkę. Zanurzył ją głęboko.
W nic.
Woda stała obok tworząc w swym wnętrzu studnię, która tym różniła się od prawdziwej, iż jej dna nigdy się nie dosięgnie.
Wyciągnął bukłak pusty i suchy.
- Heca! – zamruczał.
Ale nie należał do tych, którzy się poddają. Tobołki złożył z boku, wskoczył do środka. W pierwszej chwili przysiągłby, że poczuł wilgoć. Coś musnęło jego oczy i nos, ręce i odzienie. Ale albo było to złudzenie, albo cała ta wilgoć zaraz spłynęła. Człowiek stał na mozaice będącej dnem fontanny, bardzo kunsztownej, ułożonej w misterne rozety, lecz przede wszystkim suchej jak pieprz.
Zakręcił się. Woda uciekała, rozpryskiwała się, migotała. Po prostu kpiła sobie z wysiłków niedołęgi.
Ni kropli nie zaczerpnął.
- No, no! – zaczynała go brać złość.
Skoczył. Miotał się w przód i w tył. Zmieniał kierunek by wyprysnąć w prawo, a później w lewo. Łowca kręcił się na pięcie, podskakiwał i chytrze przypadał nisko.
Spocił się.
Była to jedyna wilgoć, jaką odczuł.
Ciężko dysząc rozglądał się i z niewiarą kręcił głową. Gardło suche, choć wody nie brak.
Jak się jej napić?
Poza tym, że od niego uciekała, to stale radośnie wytryskiwała, jak to w fontannie. Więc ruszył do ujścia. Nie zdziwił się wcale, kiedy potok zmienił kierunek, odsuwając się od niego, nawet pojedyncze krople, które przypadkiem zmierzały w jego kierunku skrzydeł dostawały i szybowały ponad głową albo gwałtownie pikowały niczym sokół na łowach lub kręciły pętle niczym śmigłe jaskółki.
Obszedł fontannę. Oczywiście woda odsuwała się. Ale do szczytu mógł dosięgnąć. Nawet łatwo, skoro nic śliskiego, bo pod rękoma suchy kamień. Tuż nad ujściem umieścił manierkę.
Zamiast tryskać, potok spłynął na podobieństwo kaskady. Podążył za nim. Wodospad rozstąpił się na boki.
To na nic.
Zatem przytknął manierkę do samego ujścia.
Woda przestała płynąć, za to po bokach szumiała wyraźnie oburzona. Do środka manierki nie schwytał ni kropelki.
- Cud! – prychnął ze złością.
Ledwie wycofał naczynie, ona psotnica wystrzeliła na powrót z takim odgłosem, jaki wydają z siebie dzieci zanoszące się od śmiechu.
Ale dzieci bierze się stałością. Stałość wymaga cierpliwości, czyli nieustannych powtórzeń.
Ponownie przytknął manierkę do wodotrysku.
Czekał cierpliwie.
Woda obok falowała bardzo oburzona. Groziła, wzbierała wysoką falą, ale zatrzymywała się w odległości dwóch cali.
Stałość w przekonaniach popłaca.
A powtórzenia gwarantują powodzenie w nauce.
A on niejednego się nauczył.
Coś stęknęło, prawie zapłakało. Woda uderzyła wprost w manierkę z taką siłą, by wyrwać ją z rąk.
Przewidział to. Był gotów na wszelkie sztuczki.
Trzymał mocno, póki nie napełniła się cała, po czym błyskawicznie zakorkował. Później suchą stopą wydostał się z fontanny.
We wnętrzu kotłowanina się, syk, gniewne skrzenie.
Ale niedługo.
Wkrótce znowu migotanie i zabawa.
Podniósł manierkę, uchylił wieczka. Przytknął do ust.
Wilgoć!
Słodycz, upojenie. Orzeźwienie! Góry można przenosić lub z zapałem rąbać korytarze. Tak mniej więcej przez tydzień bez wytchnienia.
Upił może z ćwierć kropli.
Uradowało go to tak, jakby wszystko się spełniło.
- Wystarczy do końca podróży! – zawołał.
Po czym poszukał tej drogi do przejścia. Znalazł kilka korytarzy. Wybrał jeden.
Taki pachnący upojnie.
Etykiety: dodatek o zasadach, fantasy, Jastek Telica, Naród Smoka, podziemia
Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna